grudnia 13, 2019

grudnia 13, 2019

Royal. Miłość z aksamitu

Royal. Miłość z aksamitu


W końcu nadeszła pora, by opisać ostatni tom serii Royal oraz podsumować całą historię. Jeśli ktoś śledzi moje opinie od początku, wie jak zmienne bywało moje zdanie na temat poszczególnych części. Bo i poziom autorki wydawał się to spadać, to szybować nieco w górę. 

Jak było na ostatniej prostej? Czy Valentina Fast zaskoczyła czytelników i jeżeli tak, to czym? No i przede wszystkim, odpowiedź na główne pytanie, warto przeczytać serię Royal? O tym już za chwilę. 

Zbliża się ślub przyjaciółki Tatiany, do którego przygotowywało się niemalże całe królestwo. Uroczystość ma być piękna, bo i dopięta na ostatni guzik. I chociaż główna bohaterka, ma przed sobą trudne zadanie - wytrzymać towarzystwo księcia, który złamał jej serce. To cieszy się ze szczęścia jedynej, z którą połączyła nic przyjaźni.  

Na wiele zagadek jeszcze nie uzyskała odpowiedzi, ale ma świadomość, jak wieloma kłamstwami była otaczana do tej pory, pozostaje więc pytanie, jakie będą miały skutki w przyszłości Tani? 

W końcu, gdy wszyscy zebrani świętują zaślubiny, okazuje się, że Viterra została zaatakowana. Nie wiadomo kto i dlaczego dokonał napaści. Tatianie przypadkowo udaje się uciec tajnymi przejściami, a miejsce do którego trafia sprawia, że całe dotychczasowe życie, zostaje postawione głowę. A to dopiero początek trudności jakie staną na jej drodze. 

Okaże się, że rozterki z jakimi zmierzała się do tej pory, były niczym w porównaniu do tego, co teraz będzie musiała zrozumieć i poukładać w głowie. No i najważniejsze, dziewczyna będzie miała świadomość, że część przyjaciół została w niebezpieczeństwie. Plan pomocy jest trudny, ale czy niemożliwy? 

Do czego doprowadzi nas finał książki? Jakie wydarzenia czekają naszych bohaterów i czym jest prawdziwe szczęście? 


Powinnam szczerze napisać, jak wiele mieszanych uczuć towarzyszyło mi podczas czytania Royal. Pamiętam, jak pozytywne emocje odczuwałam po pierwszej części. Byłam zachwycona lekkością i bajkowym klimatem książki. Naprawdę, zostałam wręcz nim oczarowana.
 Później, dostałam kuksańca w bok, bo kontynuacja okazała się po prostu nudna i przeciągana, byle tylko było coś. Żadnych konkretów, takie flaki z olejem, które można sobie odpuścić i przeskoczyć do następnego rozdziału, a raczej tomu. 

Tak się niestety działo dosyć często, pierwsza połowa książki nieznośnie nużyła, później autorka musiała się ocknąć z letargu i nadrabiała na końcówce. I piszę o całej serii, nie tylko tym ostatnim. A skoro już o nim mowa. Miłość z aksamitu jest przyzwoicie napisana. Nie mogę wyznać, że mnie powaliła na kolana, byłoby to jawnym kłamstwem. Po prostu w tym przypadku, autorka już nie mogła sobie pozwolić na wodzenie czytelnika za nos, potrzebne były konkrety, wyjaśnienia pewnych niedokończonych spraw i wreszcie rozstrzygnięcie losów naszych bohaterów. Tak też się stało. 

Mogę zatem napisać, jestem usatysfakcjonowana. Bo pewne elementy były nawet dla mnie zaskoczeniem. Na przykład osoby, która była zdrajcą, w życiu bym się nie spodziewała, że to właśnie ta postać. 

Kolejna sprawa, bardzo ciekawie autorka ukazała motyw świata pod kopułą, dlaczego ludzie odcięli się od tego co było z zewnątrz i reakcja mieszkańców na atak. Myślę, że Valentina Fast bardzo dobrze poradziła sobie z tym wątkiem i ciekawie go poprowadziła. Tutaj naprawdę ogromny plus. 

Sami bohaterowie, no jak wspomniałam wcześniej, kilka części wstecz, Tatiana okrutnie mnie drażniła, nie wspominając Philippa. Tutaj czytałam ze względu na Henry'ego, postać najlepsza, najbardziej pozytywna. Według mnie, był filarem tej serii. Dla niego, chciałam wracać do książki, gdy czułam ogromne znużenie. 

Podsumowując, seria Royal jest dosyć nawiną i momentami ckliwą bajeczką. Można poczytać dla relaksu. W chwili, gdy czujemy przesyt czymś ciężkim i potrzebujemy oderwania od codzienności. Jest to seria dla niewymagających. Bo jeśli liczycie na serie o Bóg wie, jakim poziomie, możecie się srogo rozczarować. I nie, nie zniechęcam, uczciwie informuje. Seria Royal jest tak lekka, że można sobie podczytywać do porannej kawy, a nie przeżywania ogromu emocji. 


Książkę przeczytałam dzięki wydawnictwu Media  Rodzina,


grudnia 10, 2019

grudnia 10, 2019

Listy do utraconej

Listy do utraconej


Nie pamiętam od kiedy ta książka leżała na półce. Nie wiem, dlaczego tak długo czekała na swoją kolej, bo przecież wiedziałam, że chce przeczytać. A jednak, czas leciał, a ona czekała na moment, gdy w końcu po nią sięgnę. I oto, trafiła w moje ręce i zaczęłam czytać. 
Wiecie jak to jest z młodzieżówkami? Jedne trafiają do człowieka już od pierwszych linijek, inne nie można przetrawić, ale się doczytuje do końca. Jeszcze są te, które odrzuca się w kąt i nie wraca już nigdy. 

Nie wiedziałam jak będzie z Listami, ale gdzieś w środku poczułam, że ta pora jest najwłaściwsza i odbiorę ukazaną historię tak, jak powinnam. Przeczytałam, teraz chcę przekazać słowami, uczucia, które towarzyszyły mi podczas lektury, 


Juliet przeżyła tragedię. Straciła mamę, która zginęła w wypadku samochodowym. Od tamtej pory, dziewczyna często pojawia się na cmentarzu, to miejsce, stało się dla niej bardzo ważne. I chociaż zdaje sobie sprawę, że ta, którą straciła jej nie usłyszy, nie potrafi przestać przychodzić. Zwłaszcza, że ma pewien powód. Julie pisze do matki listy, przelewa na kartki papieru uczucia, które jej towarzyszą, ma świadomość o absurdalności sytuacji. Bo te listy nigdy nie zostały i nie zostaną przeczytane, ale robi to, bo tego potrzebuje. 

Declan jest tak zwanym złym nastolatkiem. Za przewinienie, które dokonał musi odbyć prace społeczne. Jego zadaniem jest dbanie o czystość na cmentarzu. Praca jak każda inna. W końcu odrobi te kilkadziesiąt godzin i będzie miał z głowy.  Podczas przygotowywania miejsc wokół nagrobków do koszenia, znajduje list. Czyta go i poruszony słowami, postanawia odpisać. Dwa słowa. Tylko dwa słowa. 

Dla Juliet odkrycie wiadomości na liście do matki będzie wstrząsem. Nie dość, że niepowołana osoba ośmieliła przeczytać prywatną korespondencje, to jeszcze coś dopisała. Niby tylko dwa słowa, można by pomyśleć pomyłkowe. A staną się bardzo ważne dla obojga nastolatków. 


Pierwszy list, który rozpoczyna swoją historię, działa na czytającego. I już po nim, może spodziewać się, jakie emocje będą nam towarzyszyły podczas czytania. Historia ukazana przez autorkę, jest bardzo przygnębiająca i wzbudza wiele smutku. 

Zmagania tych dwoje nastolatków, którzy przeszli w swoim życiu przez rozpacz, gniew i poczucie odosobnienia. Każde próbowało poradzić w przeróżne sposoby. Często ranili siebie samych, nie zdając sobie z tego sprawy. Ból, gniew i rozpacz mieszały się ze sobą. 

Juliet uciekała na cmentarz do mamy, której i tak nie było. Jednak to ostatnie miejsce, które łączyło ją z tą, za którą tak potwornie tęskniła i nie potrafiła poradzić ze stratą. Dziewczyna miała dosyć słuchania porad, oczekiwań, kiedy powinna zakończyć żałobę. Bo czy można w końcu pogodzić się ze śmiercią najbliższej osoby? Jest jakaś konkretna data od do? 

Declan żył w głębokim poczuciu winy. Nie rozumiał, że na pewne zdarzenia po prostu nie mógł mieć wpływu, a jeśli nawet ktoś ponosił odpowiedzialność, za tragedię jaka się stała, nie był to on. Niestety, latami żył w przeświadczeniu, że zawalił. I teraz musi ponieść konsekwencje. Oddalał się od matki, oddalał od innych ludzi. Jedynym człowiekiem z którym rozmawiał, ufał i mógł liczyć w każdej chwili na wsparcie, był przyjaciel Rev. Poza nim, Declan był sam. Unikali go koledzy, unikali go nauczyciele, unikali we własnym domu. Zbuntowany, zły chłopak, po którym należało się spodziewać wszystkiego co najgorsze. 

Juliet i Declan znają się ze szkoły. Nie przepadają za sobą. Ona się go boi i nie wie, jak ma zachować w obecności chłopaka o najgorszej reputacji. On, nie wie, co ma myśleć o dziewczynie, która wydaje się na rozpieszczoną nastolatkę. 
Piszą do siebie listy, zwierzają z najbardziej skrywanych sekretów i przeżyć, nie mając pojęcia, że są tak blisko. Nie chcą zdradzać swojej tożsamości, nie chcą burzyć porozumienia jakie się między nimi zrodziło. Tragedie i potrzeba zrozumienia połączyła ze sobą. Jak zareagują, kiedy dowiedzą się kim są w rzeczywistości?

Ogrom smutku, który spada podczas czytania, chwilami przytłacza. Ta książka, jest wspaniale napisana, Dotyka ogromu problemów, odkrywa w człowieku to, co potrafi zniszczyć. Nie ukazuje samych nastolatków. Tutaj problemy, jakie dotknęły tych dwoje, a raczej tragedie, są o wiele bardziej złożone. Trudno jest napisać dokładnie, by nie zdradzić ważnych elementów całości. Myślę, że każdy, kto zechce zapoznać się z tytułem, powinien sam odkrywać po kolei, etap po etapie tajemnice Juliet i Declana, ale nie tylko ich samych, jak się później okazuje. 

Uważam, że autorka stworzyła genialną młodzieżówkę, którą śmiało można czytać w każdym wieku. Mnie Listy do utraconej ogromnie poruszyły, czytałam dopóki nie skończyłam. Warto było. Przeżywałam wszystko, z czym zmierzali się bohaterowie. Wczuwamy się na zmianę, w Juliet i Declana, przyglądamy się ich reakcjom na zdarzenia, które doświadczają oboje, mając wgląd na odbiór każdej z nich. Dzięki temu, tak bardzo odczuwa się całą historię. 

Cóż mogę jeszcze napisać? Dawno nie czytałam tak dopracowanej książki, wspaniałą, czytajcie. Naprawdę warto!




grudnia 08, 2019

grudnia 08, 2019

Każdy pies ma dwa końce

Każdy pies ma dwa końce


Dzisiaj przyszłam z książką, którą znam jeszcze z czasów przełomu dzieciństwa i dojrzewania. Był to dla mnie dosyć ciężki etap, dlatego moja mama, by jakoś załagodzić te wszystkie wahania nastrojów, podrzuciła mi dwie książki. Pierwszą było Nie głaskać kota pod włos, druga to prezentowana dzisiaj. I tak się jakoś stało, że rodzina Leśniewskich i główne postacie, czyli Bąble, stały się dla mnie Panaceum na wszystkie smutki. 

Oddałam serce tym książkom i pozostały ze mną przez wiele lat. Później dorosłam, a one odeszły w kąt. No i teraz, po przeszło 15 latach, postanowiłam przeczytać ponownie. Te, dzięki którym przetrwałam. Czy było jak kiedyś? Gorzej, a może lepiej? O moich wrażeniach i o tym, że warto mieć przy sobie Bąble, napiszę za chwilę. 

Rodzina Leśniewskich szykuje się do wakacji, w skład w chodzą rodzice, bliźniaki Beata i Paweł, zwane przez bliskich Bąble, a to dlatego, że oboje rosną wszerz niż we wzwyż. Jest jeszcze Agnieszka i Leszek. Najstarsi z rodzeństwa, chociaż ja nie pamiętam, które było starsze, w każdym razie dzieli ich jedynie rok. Także no. 

Wróćmy do fabuły, rodzina szykuje się do wyczekiwanych wakacji i urlopu. O ile Agnieszka już wie, jak spędzi pierwszy miesiąc odpoczynku, tak pozostali, nie do końca mają pomysł. Tato niestety nie otrzymał obiecanych wczasów, przez co można by rzec, pozostali na lodzie w środku sezonu letniego. To też, Leszek postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, jako prawie dorosły młodzieniec - ma chyba 13 lat. Planuje wraz z kolegami ze szkoły udać się na plantacje malin. Wieść ta wywoła w domu spore zamieszanie. Chociaż maliny, będą niczym w porównaniu z tym, co zmajstruje dwójka najmłodszych latorośli.

Bo gdy dorośli uporają się z nieco chaotycznym planem urlopowym i wszystko będzie sprawiało wrażenie poukładanego, bliźniaki nieświadomie wpakują się w niezłe tarapaty. A wszystkiemu będzie winna akcja odchudzająca i ogórki. 

Nie będę pisała zbyt wiele o fabule. Z kilku powodów, pierwszy to brak tekstu dotyczącego pierwszej części. Musiałabym zbyt wiele zdradzić, a z tego, co widzę, jest sporo osób nieznających tej starej, acz wspaniałej mini serii. Druga sprawa to po prostu radość. Z czytania i odkrywania kolejnych fragmentów przygód. 

Bo musicie mi uwierzyć na słowo, już od pierwszej strony autorka zabiera nas pod skrzydła i przenosimy się do Warszawskiej rodziny lat 70, gdzie toczy się takie zwyczajne, ale urocze życie. Bez żadnego kolorowania, patosu. I chyba za tą szczerość Krystyny Boglar pokochałam te książki, Bo nie bawi się w zabarwianie rzeczywistości, ale pamiętać musimy kiedy powstały. Wtedy, mimo wszystko, pisarze potrafili pisać pięknie i bezpośrednio. Określenie tłuściochy, w odniesieniu do bliźniaków, nikt nie uważał za obraźliwe, bo takim nie było. Ot, po prostu dosadne. Teraz? Teraz z pewnością autorka dostałaby burę, nakaz poprawy, albo usunięta. Bo jak to? Nie można. 

I tak podczas czytania, możemy wspaniale wczuć się w zupełnie inne czasy, niby nie tak odległe, a jakby mające w sobie to coś. Zabawy podwórkowe, wiedza gdzie i o której przesiadują koledzy z klatki. Mimo braku telefonu, komputera, każdy się potrafił odszukać. Chyba dlatego, tak bardzo kocham te książki. Bo są prawdzie. 

No ale, nie narzekam na nasz dwudziesty pierwszy wiek. Musimy docenić co mamy.  I nie zapomnieć, o książkach, które po prostu same się czytają. Naprawdę, ja miałam swego czasu taką fazę, że po zakończeniu obu, zaczynałam od nowa. W rezultacie moje egzemplarze się rozsypały. Ten, tu na zdjęciu, zakupiłam sobie na Mikołaja. Chciałam to stare wydanie. To, które tak mocno pokochałam. I gdy czytałam teraz, po tych 15 latach z hakiem, czułam się najszczęśliwsza pod słońcem. Już nie mogę się doczekać, kiedy trafi do mnie Nie głaskać kota pod włos i znowu będę mogła, na kilka chwil cofnąć się w czasie. 

Jeśli jeszcze nie znacie tych książek, ręczę, obiema nogami i rękami. Kupujcie, szukajcie w bibliotekach. I czytajcie. Nieważne ile macie lat. 




Copyright © Niekończące się marzenia , Blogger