O mojej sympatii do twórczości
autorki, pisałam wiele razy. Gdy lata temu, przeczytałam pierwszą
książkę, wiedziałam, że to będzie dopiero początek fajne przygody z nowo
poznaną autorką. Dlatego wyczekiwałam w zapowiedziach, czy pojawi się
nazwisko, o którym wcześniej nie słyszałam. Teraz większość czytelników
wie, że Olga Rudnicka, to ta od czarnego humoru, w którym śledztwo
często jest prowadzone oficjalnie i na własną rękę przez uczestników
ewentualnego zdarzenia. Pełno jest przy tym dziwnych zdarzeń i śmiechu.
Właśnie za to, polubiliśmy Siostry Sucharskie i inne postaci.
Później pojawili się inni bohaterowie, inne sprawy, tylko pozostaje pytanie, czy książki nadal dostarczaj tej samej radości?
Życie na wynos
jest drugą częścią cyklu o Emilii Przecinek. Pisarki, która została
samotną matką, jej były mąż zamieszany w przekręty, odsiaduje wyrok. Ona
ma na głowie, kredyt hipoteczny, dwójkę nastolatków i obie matki na
głowie. Kochane mamusie litościwie postanowiły wspomóc biedną, zdradzoną
i oszukaną kobietę, to też wynajęły własne mieszkania, oddając zyski na
rachunku, same zaś wprowadziły się do domu córki/synowej. Tym samy
tworząc dosyć interesującą mieszankę wybuchową.
Po rewolucjach, jakie zaszły w wyniku
rozwodu i osadzenia niewiernego w więzieniu, rodzina Przecinków
odzyskała względny spokój. O ile jest to możliwe, mając za towarzystwo,
dwie starsze i w dodatku wścibskie panie.
Emilia próbuje napisać kolejną książkę,
niby nic trudnego, ale nagle okazało się, że musi stworzyć wątek
erotyczny. Dla niej, kobiety, której ta sfera życia, jakby chwilowo
umarła, było nie do pomyślenia, a i wcześniej jakoś nie czuła się
królową seksu. Jak więc teraz ma stworzyć odpowiednią scenę, tak by
czytelniczki czuły się zadowolone, a ona nie zapadła się pod ziemie ze
wstydu?
Na domiar złego, w wyniku pewnej
ekspedycji, teściowa łamie nogę. Niby gorzej być nie może, ale jednak.
Bo ta niedogodność będzie niczym, w porównaniu do tego, co stanie się
później. W ich rzekomo spokojnym domu, gdzie osiedle jest strzeżone. I
nic złego nie powinno się wydarzyć...
Dwie staruszki węszące po osiedlu, nogi
(nieokazujące oznak życia) wystające u wejścia do piwnicy i na samym
środku tego wszystkiego Emilia, nierozumiejąca, dlaczego znowu, musi
odpowiadać na pytania policji.
Przeważnie czytając książki Rudnickiej,
zaśmiewałam się w głos. Bo humor, jakim operuje, bardzo wpasował się w
moje gusta. Sięgając po każdą kolejną pozycję, miałam pewność, że czas
spędzony w jej towarzystwie będzie pełen radości.
I tym razem miałam taką nadzieję, że
będzie wesoło, mój nastrój podczas czytania znacznie się poprawi i
ogólnie będzie super. No i niestety, z ogromną przykrością, a wręcz
rozpaczą, muszę przyznać się, że było odwrotnie. Zupełnie nie poczułam
humoru, jaki zaserwowała autorka.
Przede wszystkim, próbuje zrozumieć, w
jakim celu są poruszane wątki polityczne. I to tylko pod kierunkiem
jednej konkretnej partii. Tu nie chodzi o moje zapatrywania, po prostu
uważam, że tego typu „chwyty” są żałosne i niesmaczne. Każdy ma prawo do
własnych poglądów. I nie znaczy, że trzeba się z tego naśmiewać. A
tutaj teksty - „No chyba się nie zapisałaś do PiS-u?” były tak żenujące,
że aż mnie po prostu odechciewało się czytać. Podobnie było z
podśmiewaniem się z Radia Maryja. Jest sobie owa stacja i będzie. Ja jej
nie słucham, większość młodych tego nie robi, ba nawet nie każda
staruszka. Jednak są też i takie, które słuchają, I co? Mamy się z nich
śmiać? Ubliżać albo upokarzać, bo sobie słuchają różańca na antenie? Czy
to sprawia komuś krzywdę, czy może jest aż tak zabawne? Bo dla mnie po
prostu smutne, że autorka, która ma tak dobrą opinię, której nazwisko
jest reklamą samą w sobie, zniżyła się do takiego poziomu.
Druga sprawa. Odnoszę wrażenie, że
autorka stanęła w miejscu. Czytając każdą kolejną książę, jest ten sam
schemat. Jakieś morderstwo, dwoje policjantów, jedno musi być mniej
rozgarnięty. Musi pojawić się osoba, robiąca dochodzenie potajemnie,
nawet dialogi wyglądają identyczne, z tą różnicą, że miejsce akcji i
imiona postaci są pozmieniane. Wszystko inne tak samo. I owszem, na
początku było naprawdę fajnie. Potyczki słowne, mnóstwo zabawnych
dygresji. Tylko ileż można. Jeden trup, a sprawa ciągnie się przez całą
książkę, przy czym, większość sprawy „odwala”, postronna postać,
ponieważ policja jest mało ogarnięta w sprawie.
Miałam nadzieje, że fabuła książki
będzie bardziej rozwinięta, coś nowego się pojawi, a tutaj na okrętkę to
samo. Dużo słów, mało treści, ot, żeby leciały żarty jeden za drugim.
Ogólnie, patrząca to, co się dzieje, na
rynku wydawniczym, odczuwam smutek. Tutaj spotykamy się z naśmiewaniem z
partii rządzącej, gdzie indziej plakaty z wizerunkami obrazów. Czy
naprawdę takie chwyty są potrzebne? Tyle marszów w sprawie tolerancji
było. Ja się więc teraz pytam, gdzie jest ta tolerancja i szacunek? Nie
jestem lesbijką, ale nie naśmiewam się z innych, dlaczego więc ateiście
można naśmiewać się z wizerunków religijnych albo popierających
konkretną partię z ich opozycji? Czy naprawdę w literaturze musi dojść
do czegoś takiego? Bo jeśli tak, to ja chyba sobie odpuszczę czytanie
nowości. Bo mnie nie interesuje, kto w kogo wierzy, kto, jaką partię
popiera. Nie życzę sobie czytać podobnych rzeczy. Jest to po prostu
niesmaczne.
Tekst stanowi oficjalną recenzje dla portalu
Secretum