lutego 28, 2023

lutego 28, 2023

Makijażowe (nie) polecanki

Makijażowe (nie) polecanki

 


Dziś o kosmetykach do makijażu, post nie sponsorowany, bo jeszcze nie awansowałam na jakąś znaną influencerkę, co za tym idzie - będzie bardzo szczerze, a przy okazji napomknę, do czego niektóre znane influ są zdolne i dlaczego im nie ufam, a jeśli już, to jest to, jedna, jedyna blogerka, której reklamy produktów są szczere i na pewno nie przekupione. 

Wszystkie przedstawione produkty zakupiłam za swoje ciężko zarobione pieniążki, nie jest tego wiele - bo i mój makijaż nie należy do profesjonalnych. Zazwyczaj jest minimum z minimum :). A zatem, zaczynamy. 




Pierwszy weźmy podkład VICHY -  wyrównujący powierzchnię skóry. Same dobre opinie, stwierdziłam, że mogę drugi raz dać szansę tej marce, lata temu, bardzo się rozczarowałam, jak wiadomo ceny są wygórowane. Podobnie było i w tym przypadku. Cena to około 75 zł. 
Zacznijmy od koloru, jest bardzo jasny, w okresie zimowym, jeszcze można przełknąć, ponieważ w moim przypadku skóra twarzy jest zawsze bledsza. Czy krycie satysfakcjonujące? Średnio, wszystko zależy od oczyszczenia i przygotowania skóry, mam na myśli takie bardzo porządne. Jeśli będzie po peelingu z mocnym nawilżeniem, podkład ładnie złapie i zrobi efekt jaki jest obiecany. Tylko nie oszukujemy się, codziennie nie można robić peelingu, a ten produkt, nie lubi się z jakąkolwiek przeszkodą na skórze. Tak więc, potrafi ciasteczkować i nieładnie zbierać w newralgicznych miejscach. Oceniam go średnio, czy kupię? Na pewno nie. 

Druga opinia o będzie to THE BALM - Z tego co wyczytałam na stronie, nie jest to podkład, a krem koloryzujący, podobny do CC lub BB, właściwie nie wiem, jaka jest różnica, między jednym a drugim. W każdym razie, z tym kosmetykiem miałam pod górkę, nawet planowałam go oddać koleżance. Przede wszystkim zapach, jest bardzo intensywny i może przeszkadzać. I krycie, a dokładnie dopasowywanie do skóry. Pierwsze moje spotkanie z nim, było okropne, czułam na skórze, jakbym nałożyła szpachle, dyskomfort okropny. Zmyłam po 10 min. Kolejnym razem, zważył się okrutnie, a we mnie strzelił piorun, bo to nie jest kremik za 15 zł,. tylko 120 zł. Więc za tę cenę mogę mieć oczekiwania. 
I wreszcie, kiedy miałam go oddać, postanowiłam dać trzecią i ostatnią szansę. Słuchajcie. Jest super. W końcu załapałam, gdzie był mój błąd - nakładałam zbyt szybko po aplikacji kremu, widać tutaj, trzeba odczekać znacznie dłużej niż w przypadku innych, znanych mi podkładów. 
Czy polecam? Tak, ale trzeba mieć na uwadze mocny zapach i dosyć trudne początki :). 



Ach tusze do rzęs, nie twierdzę, że nie potrafię wyjść bez pomalowanych rzęs do ludzi, ale jednak lubię mieć podciągnięte - zwłaszcza gdy moje własne nie należą do zbyt długich. Tuszy mam mnóstwo przetestowanych, tutaj nowości, które miały super reklamy, a jak było w praktyce? 




GOSH - Fajny tusz, delikatnie wydłużający i pogrubiające rzęsy, nie jest wodoodporny, osobiście nie używam takich tuszy, ponieważ efekt jest gorszy, niż normalnymi. Szczoteczka silikonowa, nabiera mało produktu, dzięki temu nie skleja rzęs, ale też nie ma jakiegoś efektu wow, jest dobry na takie codzienny makijaż, gdy nie zależy na mocnym podkreśleniu oka.  Cena około 35 - 40 zł. 


RIMMEL - W moim prywatnym rankingu, jest to największy koszmarek wśród tuszy. Wszystko jest tu źle. Szczoteczka, która chyba przystosowana do tuszowania krowich rzęs, sam produkt okropnie śmierdzi, jest go za dużo, wylewa się z każdej strony, szczoteczka nie ogarnia, w rezultacie wszystko jest posklejane, a w dodatku, moje oczy reagują alergicznie. Od razu łzawią i pieką. Okropny tusz, takiego badziewia jeszcze na zaznałam. Cena około 30 zł. 


STARS - w opisie jest - kosmicznie wydłużone rzęsy - bardziej uśmiać się nie mogłam. Kosmicznie to może są, ale pokruszone;). Tusz nijaki. Nic nie robi, tylko brudzi, skleja jeśli będzie kilka warstw, a na końcu przemieni w efektowne kulki - a może to miały być gwiazdy? ;).  
Kupiłam na jakiejś promocji, więc nie ubolewam, bo straciłam jedyne 15 zł, cena regularna chyba 25 



LOREAL TELESCOPIC LIFT  - I moja wisienka na torcie. Tusz o którym była potężną afera na Tok Toku. O matko jedyna. Co tam się działo! Jakąś influ, zrobiła reklamę, ale w reklamie dokleiła rzęsy, zrobiło się śledztwo, aferki, jak można, płatna reklama, a tutaj oszustwo, doklejone rzęsiska. Czyli warto czy nie warto. Jaki jest ten tusz, dlaczego firma nie zbojkotowała współpracy, influ posypali się obserwatorzy. No nic, tylko popcorn, siadać i oglądać. Ale do rzeczy. Tusz. Cena nie byle jaka, bo 85 zł. Teraz, czy warto? Ano, niewiadomo. Stwierdziłam, muszę sprawdzić, bo i tak musiałam nowy, to kupię. Jednak jak mnie już znacie, mistrz cebuli, łowca promocji. Przyczaiłam się i czekałam. W końcu jest! 36 zł, mniej raczej nie będzie, biorę go. Przyjechał. I wiecie, to jest chyba jeden, z tych tuszy, po których, nawet moje maleństwa wyglądają jak firanki. Nawet własna mamusia była w szoku, jak zobaczyłam efekt. Szczoteczka trudna w ogarnięciu, nie każdemu podejdzie, ale ja lubię wyzwania, więc jest ok. 
Napiszę tak, nie wiem, czy zapłaciłabym 85 zł, ale te 40 można śmiało wydać, jest naprawdę w porządku. 



EYELINERY - bez nich moje życie nie ma sensu, no może przesądzam, ale bez kreski czuje się łyso. To jak bez brwi. Brwi i kreska to podstawa. Mogę nie mieć wytuszowanych rzęs, ale kreskę muszę mieć, bo inaczej, no nie potrafię. Taka moja słabość. No ale, kupić dobry eyeliner, nie łatwo. Zwłaszcza, kiedy się na tendencje do łzawienia, gdy ciągle pociera oczy - bo przecież muszę inaczej się uduszę. Testowałam wiele. Moim numerem jeden, zawsze będzie ten z MAC, ale niestety został wyprany i stracił na mocy {*}. 
Tutaj zestawienie wszystkich, które używałam, albo jeszcze dokańczam. Najnowszy nabytek to wodoodporny Esence - taki sobie, szału nie robi, czterech liter nie urwało. Ujdzie. 


I tak - Eveline - bardzo przyzwoity pisak, niestety końcówka bardzo szybko wysycha, przez co jaskółka wychodzi średnio, trzeba się nagimnastykować, żeby było ładnie. Szkoda, bo długo się trzyma, jak na produkt z tej półki cenowej ( około 25 zł). 
Bourjois - mój najlepszy eyeliner - ogromna szkoda, że nie mają w wersji wodoodpornej, wtedy miałabym swój ideał wśród pisaków. A tak, jest dobry, pod warunkiem, że śmiejemy się bez łez ;). Cena około 25 -30 zł. 
MISS SPORTY - To jest jakieś nieporozumienie, końcówka jak u markera, ścięta pod dziwacznym skosem, grupa, nie, no, badziew nad badziewiem, skrobał powiekę, aż do dziś mam dreszcze. 
ORIFLAME - o kochani, to był pretendent do podium, niestety jego wada, było zbyt szybkie wyschnięcie końcówki, ale jakże on się trzyma oka, jaka głęboka czerń. Czy ktoś jest konsultantem tej firmy, z chęcią kupię ;). 



I na sam koniec glazura ;). Czyli kiedy wszystko co jest, naciapane, trzeba podrasować, żeby miało ręce i nogi, a dokładnie - kształty. 
Bronzer BahamaMama  The Balm - nie należy do tanich, więc powinien być genialny. A jest, średni. Nawet powiem, bardzo średni. Opornie się rozprowadza, mam pędzle do konturowania Hakuro, więc sorry, to nie wina byle jakiego włosia. Poza tym, z niższej półki Rimmel, pięknie się poddaje. Tutaj,. klapa, nie polecam, cena nie idzie w parze z jakością. Jak widać, influ sporo wzięły za reklamę;). Cena wersja mini 55 zł. 
The Balm rozświetlacz - jak z bronzerem, ładnie wygląda w opakowaniu, na skórze to lekkie nieporozumienie, jak się ciapnie tak zostanie, nie współpracuje z pędzlem, o wiele lepszy efekt miałam z MUR. Mimo, że był taniutki.  Cena - wersja mini 55 zł.
INGRID puder prasowany - puder używam bardzo sporadycznie, zazwyczaj jest przeze mnie omijany podczas makijażu, ale raz czasem, się zdarzy, więc kupiłam na promocji, serię, która miała być super, jest ok, bez szału. Nie widzę nadzwyczajnego efektu. Cena 15 zł w promocji. 


Uff dobrnęliśmy do końca, mam nadzieję, że podołaliście, bo naprawdę wiele mnie kosztowało stworzenie tego postu.  Nie jestem znawcą, opinie są subiektywne, jak u zwykłego konsumenta, który szuka swoich makijażowych perełek :).  Jeśli macie sprawdzone kolorowymi, dajcie znać, zwłaszcza eyelinera - dalej szukam tego naj, naj  :)).  



lutego 25, 2023

lutego 25, 2023

Z tej strony Sam

Z tej strony Sam



 Gdy decydowałam się przeczytać tę książkę, nie miałam pojęcia, jaka zrobi się sławna. Ot, zobaczyłam opis i stwierdziłam, że może być ciekawa, ponieważ czasami lubię tematy młodzieżowe. I nagle, okazało się, że „Z tej strony Sam” jest wszędzie - przynajmniej w moim książkowym otoczeniu. Większość opinii wyrażała zachwyt, że to cudowny wyciskacz łez, bez chusteczek nie ma sensu zasiadać do lektury oraz jak to złamie serce. Z moim czarnym sercem nie tak łatwo, ale kto wie? Sprawdziłam, z lekką rezerwą do zapoznanych opinii, czy i u mnie nie obyło się bez siąkania nosem?


Julie ma siedemnaście lat i do tej pory jej plany na życie były konkretne. Gdy tylko ukończy szkołę średnią, wyjeżdża na studia wraz ze swoim chłopakiem. Odkąd zamieszkała w Ellensburgu, marzyła tylko o tym, by w końcu się z niego wyrwać. Niczego nie pragnęła bardziej. Później, kiedy poznała Sama, również i on dołączył do realizacji zamierzonego celu. Chcieli wynająć mieszkanie i wspólnie rozpocząć dorosłe życie.

Tylko czasem z planami bywa tak, że potrafią legnąć w gruzach. Tak się również stało w życiu Julie, gdy pewnego wieczoru, jej ukochany chłopak zginął w wypadku. Od zdarzenia minęło kilka dni, odbył się pogrzeb, ale dziewczyna nie chce wychodzić z domu. Nie kontaktuje się z nikim, ma wrażenie, że cała tragedia nie miała miejsca, a wszystko jest tylko koszmarem.
W końcu jednak decyduje się opuścić pokój, który przez pewien czas był bezpiecznym azylem, oddzielającym od świata zewnętrznego. Pakuje wszystkie rzeczy, które należały do chłopaka i wynosi na śmietnik. Nie chce ich widzieć, ponieważ postanawia zapomnieć o człowieku, którego już nigdy nie zobaczy.

Pewnego wieczoru, podczas pierwszego spaceru po śmierci ukochanego, Julie dociera na cmentarz, jednak nie jest w stanie wejść dalej i odszukać grobu. W rozpaczy odruchowo sięga po telefon i wykonuje połączenie do Sama, ku jej zdziwieniu, a nawet szoku, chłopak odbiera. Słyszy jego głos. Nastolatka jest przekonana, że zaczęła tracić zmysły, a głos, który słyszy w głośniki telefonu, jest jej omamem słuchowym. Tylko że on naprawdę do niej mówi, ba, nawet zapewnia, że również nie rozumie, jak to jest możliwe, ale skoro się udało, to powinni z tego korzystać.

W ten dziwny i niewyjaśniony sposób, Julie ma możliwość kontaktu ze swoim zmarłym chłopakiem. Nie wie, przez jaki czas Sam będzie odbierał od niej telefony, ale jej życie, zaczyna się skupiać na telefonie, a dokładnie wyczekiwaniu do kolejnej rozmowy. Jak długo potrwa łączność z zaświatami? Co będzie później i czy dziewczyna będzie umieć powiedzieć „żegnaj"?

Przyznajcie, że pomysł na fabułę wydaje się bardzo interesujący, a nawet intrygujący. Nie ukrywam, byłam bardzo ciekawa, jak autor poprowadzi tę historię i czy rzeczywiście bez wspomnianych chusteczek się nie obejdzie.

Zacznijmy od głównej postaci - Julie. Ojejku, nie mogę inaczej zareagować. Tej dziewczyny nie szło polubić. Naprawdę, mimo całej tragedii, którą w moim odczuciu, nieudolnie próbował wykreować autor. Cierpienie dziewczyny było dla mnie nieuchwytne. I żeby nie było, ja nie twierdzę, że tragedia, która się wydarzyła, nie sprawia bólu, niestety sposób, w jaki autor ukazał jej cierpienie, był tak płaski i nijaki, że tego nie dało się zdzierżyć. Julie była postacią, która skupiała się tylko na sobie - to jest w pewnym sensie zrozumiałe, ale robiła to w sposób, który szalenie irytował. Ja nie widziałam jej żałoby, depresji i dramatu. Nic, ona była po prostu zła, że jej cały plan się rozwalił, nie wyjedzie z chłopakiem ze znienawidzonego miasta, musi teraz wszystko zmieniać, a wcale tego nie chce. O i tyle.

Bardziej można było poczuć tęsknotę i faktycznie ból po stracie, ze strony przyjaciela oraz kuzynki Samuela. Ich uczucia były o wiele bardziej prawdziwe. I żeby nie było, mnie nie chodzi o to, by siedzieli i płakali - absolutnie, nie uważam również, by płacz był jedynym wyznacznikiem tęsknoty i straty. Tylko kiedy podczas czytania, widzimy zachowania tej dwójki oraz Julie, to tej ostatniej sprawia wrażenie, jakby była obrażona na cały świat za zepsucie idealnego scenariusza życia.

Mam wrażenie, że od pomysłu do dobrego wykonania, coś się mocno autorowi zepsuło. Tutaj jest naprawdę wiele nieścisłości, które zaburzają czytanie. Rozumiem, że młodsi czytelnicy nie będą, aż tak spostrzegawczy, jednak w swoim życiu przeczytałam wiele książek o podobnej tematyce, które były naprawdę dobre. Ten tytuł jest mocnym średniakiem, któremu brakuje prawdziwych emocji. Bo właśnie zabrakło realności. Jako czytelnik, nie miałam możliwości wejść w postać Julie, czuć co ona czuła, a właśnie na to liczyłam.

Co najważniejsze, w książce jest okropny bałagan między wątkami. Okropne przeskoki w czasie, które czasem są zaznaczone na - kiedyś i teraz. Jednak w większości, podczas czytania rozdziału, nagle w kolejnym akapicie, jesteśmy we wspomnieniach czy jakiejś retrospekcji, która ukazuje wyrywek z czasów życia Sama. Super, tylko dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, na rozdzielnie, na, chociaż zmianę czcionki czy oddzielenia od reszty, dając znać, że właśnie będzie zmiana w czasie. Jeden wielki chaos, który nie czytało się przyjemnie.

Odnoszę wrażenie, że poziom książek, które teraz są głośno promowane, mocno spadł. Bardzo mnie to smuci, coraz częściej spotykam rażące błędy również ortograficzne, brak oddzielenia części tekstu. Fabuły tworzone byle jak, bez spójności. Co jest tego powodem? Czy poziom czytelników aż tak się obniżył?

Nie wiem, czy mogę polecić ten tytuł, ponieważ za sam pomysł, szkoda tracić czas, jednak zauważyłam, że grupa docelowa nie zauważyła bardzo poważnych błędów. Chaosu i braku spójności w fabule wybaczyć nie potrafię i nie chcę. Sami zdecydujcie, ja o tej książce nie będę pamiętała, o nazwisku autora tym bardziej.



Tekst stanowi oficjalną recenzje dla portalu Papierowe Motyle

lutego 21, 2023

lutego 21, 2023

Zamek Czocha

Zamek Czocha


Dzisiaj zabieram Was do Zamku Czocha. Z tym zamkiem to jest moja prywatna Wesoła historyjka, ponieważ mieszkałam większość swoje życia, praktycznie pod samym zamkiem, tylko po drugiej stronie jeziora. I nigdy nie byłam w środku :). Z zewnątrz oglądałam go przy każdej porze roku, gdy tylko ktoś przyjeżdżał z daleka, prowadził w moje ulubione miejsce wąwozu, gdzie można było przyglądać się budowli. Tylko nigdy nie weszłam do środka. Nie wiem, dlaczego, jak do tego doszło. Nie wiem.

W końcu stwierdziłam, że po tych 35 latach życia, nadeszła pora zapoznania od środka :). Zabrałam moja super ekipę - synów brata, bo w końcu ferie zimowe. I pojechaliśmy zwiedzać. Nie wiem, kto się bardziej cieszył, ja czy oni. 



Moje ulubione miejsce w zamku, najbardziej przypadło mi do gustu i szczerze mówiąc, szkoda było wychodzić. Niestety pani przewodnik, ciągnęła dalej, więc pozostały mi tylko zdjęcia.  Ogólnie do tej biblioteki są dwa wejścia. Tajemne i normalne. Wiadomo, że dla zwiedzających, jako atrakcja są udostępnione tajemne. Tylko, że dla osób z klaustrofobią, niekoniecznie podejdzie. Pani grzecznie zapytała, kto cierpi na te przypadłość i poprowadziła bezpieczna droga. Ja niestety, musiałam zostawić moją klaustrofobię za drzwiami, dzieci wystrzeliły jak z procy do tego wąskiego przejścia - nie miałam szans się wycofać ;). 



Kolejne miejsce do którego wspinaliśmy się tymi strasznie wąskimi i krętymi schodami. Mój Boże, czego to człowiek nie jest wstanie zrobić dla dzieci ;D. Dla nich atrakcja, ja miałam dramat, ale co zrobić. Zostawić nie mogłam, trzeba było strach schować w kieszeń. To jest prawda, że rodzicielstwo leczy z wielu przypadłości. Jako ciotka, stwierdzam, że to jest możliwe ;). Jednak uśmiechy od ucha do ucha, gdy jako pierwsi otworzyli ukryte miejsca - bezcenne. 


Tutaj jest ołtarz do rytuałów Masońskich, na witrażach są umieszczone symbole, które mają swoje znaczenie w rytuałach. Sporo ciekawostek z nimi związanych było. Nie będę oczywiście pisała, może ktoś planuje odwiedzić, dlatego sam o nich usłyszy :). 



Tak komnata jest możliwa do wynajęcia na noc - ale nie dobę. Tylko noc. Razem z chłopcami stwierdziliśmy, że zasnąć byłoby w niej trudno, jakoś za dużo tego wszystkiego, wystrój przytłacza. Najlepszy był telewizor w złotej ramie ;))))). Jak to mój A, stwierdził - zawiesili go w tej ramie, bo wiadomo, że nikt tam nie zaśnie ;). Dzieci mają ciekawe uwagi i spostrzeżenia. 


To okienko jest umieszczone w wieży widokowej. Kolejna zabawna sytuacja, kiedy pani przewodnik kończąc oprowadzanie, tłumaczy, że na wieżę idziemy już bez niej, tylko powie jak wygląda dojście, bo może nie każdy będzie miał odwagę wejść. Bo najpierw kamienne schody, a później trochę inne schody, a na końcu drabina. Mnie troszkę się słabo zrobiło - mam potężny lek wysokości. No więc pytam, te moje dzieci, czy chcą iść, czy dadzą radę po drabinie - miałam szczera nadzieję, że drabina zniechęci. 
Nie zniechęciła, wręcz przeciwnie. Pognali w podskokach, nie było wyjścia. Tym razem lęk wysokości musiałam schować w kieszeń. Bałam się jak nie wiem co, ale wiecie, chyba ta odpowiedzialność za dzieci, spowodowała, że nie skupiałam na swoim strachu. Dałam radę! Dziś mnie bolą okrutnie nogi, pewnie dlatego, że byłam cholernie spięta ;).  Jednak warto było! 



    I najlepsza reakcja tego małego człowieka - Ciociu! Zobacz - Morze! ;) Zdjęcia są trochę średniej jakości, światło było niesprzyjające. Trudno. Najważniejsze, że dzieci szczęśliwe, wycieczka udana. 



 




         Na koniec zdjęcie wykonane przez młodego fotografa ;) Zaraz po wyjściu z Zamku. 



lutego 17, 2023

lutego 17, 2023

Panna bez majątku

Panna bez majątku

 


Trochę zabawianie wstawiać zdjęcie książki w jesiennym anturażu, ale tak się złożyło, że zrobiłam bardzo dawno, książkę również przeczytałam dawno, a jakimś nieoczekiwanym splotem wydarzeń, umknęło mi napisanie opinii. Na szczęście nic straconego, może być w jesiennej odsłonie, chociaż teraz bliżej do wiosny, bo z zimy raczej niewiele w tym roku skorzystamy.


A zatem dziś przychodzę z "Panną bez majątku", książka, która należy do cyklu - W dolinie Narwii, z tego, co się zorientowałam, można czytać tę serię bez zachowania kolejności, ponieważ każda opowiada odrębną historię.
Małgorzata Strzelecka jest szlachcianką o dobrym pochodzeniu, jednak sam tytuł niewiele może zdziałać, ponieważ finanse rodziny są w opłakanym stanie. Kobieta zdaje sobie sprawę, że w jej przypadku idealnym wyjściem jest zamążpójście z mężczyzną, który będzie bardziej majętnym. Co rzecz jasna zawęża pole wyboru, gdyż ochotników na żonę bez odpowiedniego posagu jest niewielu.


W dodatku Małgorzata nie należy do kobiet, które tylko czekają na wydanie za mąż. Bynajmniej, jej zainteresowanie światem, a zwłaszcza nauką, często wprawiają w zakłopotanie płeć "brzydką", bo jak wiadomo, żona ma być ładna i zajmować się domem, a zadawanie pytań zupełnie jej nie przystoi. Taka cecha u panny na wydaniu nie jest mile widziana, zwłaszcza w sytuacji, w której znalazła się młoda Strzelecka.
Tymczasem, jest lato i kobieta spędza ten czas w posiadłości stryja. Upały, które za dnia uprzykrzają życie, wcale nie dają oddechu nocą, dlatego w przypływie odwagi, kobieta wymyka się z domu, by popływać w pobliskim jeziorku. Nie jest świadoma, że na podobny pomysł wpadła jeszcze jedna osoba. I nie będzie nią druga kobieta.


Ksawery Wigura przybył do swojej ciotki, ponieważ poprosiła go o pomoc w pewnej delikatnej sprawie. Otóż po śmierci męża, w domu zaczęły dziać dziwnie rzeczy. Wdowa uparcie przystawała przy wersji, że to duch zmarłego hałasuje w obejściu i niektórych pomieszczeniach zabudowy. Jedna młody baron uważa te teorie za niedorzeczną. Niemniej, nie chce okazać ignorancji względem ciotki. Dlatego postanawia wprowadzić w życie pewien plan, zapolowania na duchy.


Nocne eskapady to jedno, ale dręcząca duchota, sama wiedzie go do jeziorka, które kusi chłodną wodą. Traf chce, że gdy już zanurzy się w kojącej wodzie, dostrzeże, że nie jest sam, a jego towarzyszką jest, półnaga dama.
Zabawna sytuacja, zważywszy na czasy, w których rozgrywa się akcja książki, panna samotnie pluskająca w sadzawce bez towarzystwa odpowiedniej osoby i kawaler. Oboje w dosyć skąpej garderobie. Co z tego może wyniknąć?



Trochę celowo zawarłam w opisie fabuły, sam początek książki. Z pewnością pierwszą myślą, może być - ot przewidywalny romans. I tak i nie, jak wiadomo, te z tłem historycznym mają o wiele więcej do zaoferowania, jednak nie ma sensu ukrywać, że to romans. Bo oczywiście taki jest cel książki. Na szczęście, jak to bywa w tej kategorii literatury, można znaleźć sporo ciekawych wątków, jak również postaci.
Zacznijmy od głównej bohaterki, o ognistym temperamencie, który w dodatku ma poparcie w ogromnej wiedzy i inteligencji kobiety. Z jednej strony zaleta, ale zważywszy na wspomniane czasy, kobieta, która wykazywała się większą wiedzą od mężczyzny, traciła na atrakcyjności. Jak wiadomo, to mężczyźni mieli być wszechwiedzący i z dobrotliwym uśmiechem, tłumaczyć nieroztropność i brak rozeznania na temat swoich towarzyszek życia. Dlatego Małgorzata stanowiła pewne wyzwanie dla potencjalnego wybranka. W dodatku, manifestując swoją niezależność, ubierała się dosyć ekscentrycznie, jak na pannę gotową do wydania.
Z kolei baron Wigura, planował podczas pobytu u ciotki, nabrać większego doświadczenia w obyciu z kobietami. Do tego jednak potrzebował kobiety zamężnej, która znudzona życiem u boku wybranka, szukała niezobowiązującej rozrywki. Bo Ksawery, absolutnie nie planował ożenku, a już na pewno nie w tak młodym wieku. Najpierw musiał skosztować tego i owego. A na horyzoncie, zamiast ponętnej, cudzej żony, poznaje Małgorzatę, której usposobienie, jest dalekie od tego, co dotychczas doświadczał ze strony kobiet. Zwłaszcza tych, czyhających na dobry mariaż.
Gdy zaczynałam czytanie, nie wiedziałam jaki kierunek w fabule wybierze autorka. Bo patrząc na obszerność, domyślałam się, że płytki romans to nie będzie. I się nie pomyliłam. Wątków jest tutaj sporo, ale jednym i według mnie - najciekawszym, była tajemnica związana z podejrzanymi hałasami, które dochodziły z głębi komnat, oraz dalszych pomieszczeń majątku ciotki Wigury. Byłam niesamowicie ciekawa, co się za tym kryje, a każda kolejna wskazówka pobudzała jeszcze bardziej. Bo o ile duchy rzeczywiście stanowiły ciekawy kąsek z lekkim dreszczykiem, tak odkryta prawda, była chyba o wiele bardziej przerażająca.
I mogłabym napisać, że była to lektura wręcz idealna, jednak znalazło się kilka zgrzytów, które mi zaburzały czytanie. Otóż niektóre wątki, były zbyt mocno rozciągnięte, przez co czytałam i miałam wrażenie, że zaraz przekartkuje strony, by znaleźć się w interesującym dla mnie miejscu. Nie interesowały mnie opisy garderoby występujących kobiet ani analizy pewnych niuansów, które niewiele wnosiły do samej fabuły. A tylko służyły za zapychacze. Nie wiem, dlaczego autorka skupiła się na sprawach nieistotnych, kiedy całość miała fantastyczny zamysł.
Nie napiszę, że nie polecam, ponieważ mimo tych mankamentów, które mnie nużyły, całość plasuje się bardzo dobrze. Akcja z tajemnicą jest naprawdę świetna i to właściwie on, mimo że nie odgrywa pierwszych skrzypiec, dodaje pewnej atmosfery tajemniczości, może i nawet dreszczyku niepokoju.
Jest sporo potyczek słownych, zabawnych sytuacji, które świetnie wplecione dodają książce odpowiedniego klimatu. Świetne odzwierciedlenie w osadzonym czasie, właściwie dobrane słownictwo, które nie składa się z przypadkowych słów, charakterystycznych dla danej epoki. Warto przeczytać.



   Tekst
 stanowi oficjalną recenzje dla portalu  DużeKa

lutego 10, 2023

lutego 10, 2023

Nawet nie zauważysz

Nawet nie zauważysz

 


Chwilkę mnie tutaj nie było, jakoś ten czas przeleciał nie wiem kiedy. Niby nic wielkiego się nie działo, ale z pisaniem miałam nie po drodze. Jako, że nie lubię pisać na siłę i o byle czym, zrobiłam minimalną przerwę. A zatem, już mi popuściło, wracam z opinią do książki o której wcześniej pisałam. Na publikację czeka już kolejny tytuł, więc nadrobię zaległości. 

Dziś jednak o Nawet nie zauważysz - jak to bywa,  trafiłam na recenzję i postanowiłam sprawdzić czy i mnie przypadnie do gustu. Jest to debiut, a z debiutami bywa różnie. Jak było w przypadku tego tytułu?


Chloe Sevre właśnie dostała się na Wydział Psychologii, bardzo jej zależało na tym kierunku i na tej konkretnej czelni. Wszystko miała zaplanowane. Od wielu lat marzy o dniu, w którym zrealizuje zemstę na pewnym chłopaku. I mimu upływu lat, nie zapomniała, a wręcz czuła się napędzana myślą tego, co chce uczynić. 

Jest jeszcze jedna rzecz, bardzo ważna. Dziewczyna jest zdiagnozowaną psychopatką, co ułatwiło wiele spraw. Otóż decydując się na wzięcie udziału w pewnym projekcie, dostała stypendium, które pokryło koszty uczelni. Badanie kliniczne, w którym zdecydowała się wziąć udział, ma za zadanie ustalić, czy psychopaci mają możliwość normalnego życia i czy z góry są spisani na porażkę. Uczestników jest siedmioro. Wszystko wydaje się być ciekawe, nie wzbudza żadnych wątpliwości. 

Do momentu, w którym podczas badań zostaje zamordowany jeden ze studentów. Może nic dziwnego, ale miejsce jest specjalnie odizolowane, dostęp mają tylko upoważnione osoby, więc mordercą musi być ktoś z terapeutów albo samych badanych. Tylko kto i czy planuje kolejne morderstwa? 


Chloe planując swoją własną zemstę, zostaje wciągnięta w dodatkowe śledztwo nad osobą, która postanowiła zlikwidować studentów z projektu. Nikt nie wie, kto i dlaczego pragnie ich śmierci, ale sprawa zaczyna robić się coraz poważniejsza. Dziewczyna nie ma wyjścia, musi dowiedzieć się kim są pozostali członkowie i wybadać, czy wśród nich, jest morderca. 

Grupa psychopatów, a wśród nich może ukrywać się ten zły. Kto i dlaczego chce ich zlikwidować oraz co ma wspólnego sprawa sprzed wielu lat seryjnego zbrodniarza UGR-a? 


Mam ochotę napisać - ale ta książka mnie przemieliła. Może nie dzieją się jakieś brutalne sytuację, posoka się nie wylewa litrami, a wnętrzności nie wypadają, jednak to było zupełnie nowe doświadczenie. 

Autorka pisze o psychopatach, no jak wiemy, psychopaci to grupa ludzi, która ma problem z odczuwaniem pewnych emocji. I ja się zgodzę z jedną z opinii, gdzie było napisane, że podczas czytania czuło się jak Ci ludzie. To znaczy, nie było strachu. Ja również się nie bałam, ba! Weszłam w postać Chloe tak mocno, że w pewnym momencie już kibicowałam jej w tym planie morderstwa! Coś niesamowitego, bo przecież robiła źle, jej plany były wręcz okrutne. A jednak, autorka fenomenalnie ukazała czytelnikom co mają w głowach psychopaci, jakie instynkty nimi kierują, jak odczuwają wydarzenia, które u wielu "normalnych", będą działały wręcz paraliżująco. 

Poznajemy innych uczestników projektu, każdy ma swoje dziwactwa, ale z drugiej strony, według mnie, czułam ogromne zainteresowanie ich zachowaniem. Ciekawostką jest, że prawdopodobnie psychopaci nie są zdolni do uczucia jakim jest miłość. Nie działają dla dobra innych, nie myślą o tym, jak ktoś może odbierać ich postępowanie. Brakuje empatii i przede wszystkim umiejętności postawienia na miejscu osoby czującej. Ja im w pewnym sensie zazdroszczę, czasem chciałabym nie przeżywać tragedii innych, nie rozpaczać nad zabitym ptaszkiem. 

Wracając do książki, Chloe prowadzi własne śledztwo, chce koniecznie dowiedzieć kto dybie na jej życie, próbuje ustalić jakie osoby mają dostęp do informacji na temat badanych studentów. I podczas tego jej dochodzenia, w normalnych warunkach, odczuwałabym strach, a tutaj, było zupełnie inaczej. Cały czas towarzyszyła ciekawość, kiedy ujawni się ta osoba, czy faktycznie któryś z grupy psychopatów odkrył swoją morderczą naturę? 

Naprawdę, uważam, że ta książka serwuje nowe doświadczenie, którego na pewno nie zapomnę. Czytałam dosyć długo, ponieważ jest obszerna i nie ukrywam, to wchodzenie w głowy psychopatów pobiera naszej własnej energii. Ja po przeczytaniu stu stron, czułam się obciążona, ale z chęcią wracałam do lektury. Polecam każdemu, kto odnajduje się w podobnych klimatach.


lutego 01, 2023

lutego 01, 2023

Tęsknię do wiosny

Tęsknię do wiosny

 

Brakuje mi wiosny, a przynajmniej kolorów. Nie lubię burości, a najgorszy jest wiatr. Jeszcze gdy jest listopad, to pogoda, która jest teraz za oknem bardzo mi pasuje. Jednak był styczeń, jeśli styczeń to mrozy i śnieg. I tego bym chciała. A nie, takie nie wiadomo co. Jeśli nie ma zimy, to niech będzie wiosna. U mnie nie ma kompromisów ;).  Nie mogę się dokopać do zdjęć tulipanów, więc będą mieczyki. Chyba, że jakieś znajdę w czeluści galerii. 

Wjechał luty i co, wieje dalej, po śniegu nie ma wspomnienia. Niby w prognozach zapowiadają jakieś skromne przymrozki. Tylko w nocy, bo dzień to jednak już będzie powyżej zera. 


Pozytywem niesprzyjającej pogody jest czytanie. Siedzę w fotelu, pod kocykiem i sobie czytam. Wzięło mnie na psychopatów. Znaczy to nie jest książka naukowa, na pewno o niej napiszę gdy już skończę. Jednak zaczęłam buszować w internecie o psychopatach, no i nie ukrywam, ich zachowania są fascynujące. A dokładnie, odczuwanie emocji, albo ich brak. W pewnym sensie im tego zazdroszczę, często wolałabym mieć wyłączone uczucia. 

Zupełnym przypadkiem trafiłam na Tik Toku, profil pewnego Żyda, proszę mi od razu nie robić poprawek, bo ów pan, otwarcie mówi, że nim jest i nie jest to żadna obraza, nazywanie w ten sposób. Bardzo mnie zainteresowało przybliżanie tej wiary, pamiętam miałam na studiach na temat ortodoksyjnych Żydów, ale wtedy byłam zaintrygowana, bo to, co my widzimy, jest bardzo wypaczone. I tak, ich kultura dla nas, może być trudna, nawet dla większości nie do przyjęcia. 

W końcu zrozumiałam, ale zrozumiałam tak naprawdę, na czym polega koszerność. Bo wiele osób się z tego naśmiewa, ale właśnie - czy rozumieją o co dokładnie chodzi? 

Bardzo lubię poznawać różne religie, chłonę wszystkie ciekawostki. Jak również odniesienie wartości do życia codziennego. Żałuję, że u nas w szkołach, religia to przedmiot, od którego większość ucieka. Warto by było, przybliżać wszystkie nam znane religie wyznania i czym się od siebie różnią, kiedy powstały. 

Czasem filmiki na znanych portalach są wartościowe i mogą rozjaśnić wiele kwestii, o których człowiek nie miał pojęcia. Niestety większość tego, co się wyświetla, jest po prostu "śmietnikiem".



Właśnie w taki sposób upływa mi ostatnio czas. Mój samochód cały czas przebywa w warsztacie, mnie już się bardzo zanim tęskni. Jednak mus to mus. Oglądam różne seriale - bo co robić w długie wieczory. Lubię kiedyś coś leci w tle, podczas czytania.  


Dziś u mnie zdjęciowy kociołek, do niczego nie pasują, ale nie chcę już wrzucać niczego ponurego. 
Stwierdziłam, że jeśli ktoś nie będzie miał ochotę czytania postu, to chociaż zawiesi oko na fajnych zdjęcia ;). Proszę docenić moja elastyczność ;)).  Miałam nadzieję, że skończę książkę i wjedzie tekst o niej, ale jednak moje oczy, już nie pozwalają na zarywanie nocy, muszę robić dłuższe przerwy.





Tak więc kochani, jest luty. Zobaczymy co ciekawego przyniesie - oby w pozytywnie nam upływał. Niby miesiąc krótszy, ale różnie bywa, potrafi zaskoczyć :). Mam nadzieję, że za kilka dni zrobię zestawienie kosmetyczne i wspomnę co mnie uczuliło, czego wcale się nie spodziewałam.  Tymczasem, wracam do książki, w marzeniach jestem już w końcówce kwietnia, kiedy już liście i trawa się zielenią :).  No chyba, że wróci prawdziwa zima, wtedy będzie dobrze. 




Copyright © Niekończące się marzenia , Blogger