Jakiś czas temu opisywałam wrażenia, po obejrzeniu serialu "Północ i Południe" w oparciu o książkę Elisabeth Gaskell. Przyszła w końcu pora abym mogła już jak należy, przedstawić opinię dotyczącą oryginału, tej jakże pięknej historii. I chociaż film od książki niewiele się różni (Dzięki Bogu!) To jednak należy wspomnieć o tym czego nie zobaczymy na ekranie, czego możemy doświadczyć tylko podczas czytania.
Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki, po oczarowaniu Piórem Charlotte Bronte, zapragnęłam poznać inną, jak się okazuje równie wspaniałą pisarkę, ale czy lepszą od tej pierwszej? Pozwolę sobie na maleńkie porównania...
Snuta przez Elisabeth Gaskell opowieść zaprowadza czytelników do świata, który jawi się niesamowicie odlegle, niektóre opisywane miejsca są niemalże już jak nierealne krainy. Jedne pełne przepięknych krajobrazów, drugie natomiast przerażające w swej dramaturgi biedy, życia na skraju ubóstwa.
Margaret, córka pastora oraz niegdyś zamożnej damy z Londynu, lata dzieciństwa spędziła u siostry matki. Rodzice wspólnie zdecydowali, że dom ciotki oraz towarzystwo kuzynki, będą odpowiednie dla dorastającej panienki. I tak jako niewiele rozumiejąca dziewczynka rozstała się z ukochanymi rodzicami. Z biegiem lat Margaret przywiązała się do miejsca, uroczej i zarazem troszkę zapatrzonej w siebie kuzynki. Do ciotki, która żyje chwilą, od spotkania z przyjaciółkami, do urządzonych wystawnych przyjęć.
Życie w wielkim mieście miało wiele wspaniałych zalet, wyjścia na koncerty, spotkania miłych ludzi. I chociaż panienka czasem była po prostu zmęczona, tym zmanierowanym trybem życia, to nigdy się nie skarżyła. Stała u boku Edith, która wierzyła,że świat się kręci wokół niej, wspierała ją i nigdy nie poskąpiła swoją radą. Do czasu wyjazdu. Gdy przyszła pora pożegnać się z ukochanym pokojem, zaciszem będącym ostoją.
Po zaślubinach kuzynki, Margaret wraz z ojcem wróciła do domu na plebani w Helstone, była to bardzo urokliwa i malownicza osada. Chociaż nie każdy potrafiłby się w niej odnaleźć. Tam życie płynęło swoim rytmem, mieszkańcy pracowali w polu, oporządzali zwierzęta. Spotkania towarzyskie nie miały miejsca, tak jako odbywało się to w Londynie, a jednak dla Margaret, było jedyne w swoim rodzaju, na swój sposób je pokochała.
Powrót do domu oraz ciągłe przebywanie z matką bywały trudne, żona pastora bardzo często uskarżała się na swój los, na miejsce w jakim przyszło jej mieszkać. Nad utratą ukochanego syna, który popadł w niesłuszny konflikt z prawem. I tak naprawdę dla córki w sercu matki jakby zabrakło miejsca. Poświęcała jej niewiele uwagi, więcej czasu spędzała z osobistą oddaną pokojówką, która wiedziała o każdym sekrecie pani Hale.
Dziewczyna zaś często udawała się na przechadzki po okolicy, zapoznawała się z okolicznymi mieszkańcami. Zachwycała urokiem miejsc, które latem były wręcz bajeczne. I kiedy już poczuła,że jest jej dobrze, los znowu postawił na zmiany dla całej rodziny...
Południe kojarzyło się ze słońcem, ciepłem i w pewnym sensie większą beztroską. Północ odstraszała fabrykami, ogromnymi szarymi budowlami, które przytłaczały i zasłaniały to co piękne. I właśnie do tego okrutnie odpychającego miejsca zaprowadziły ścieżki rodziny Hale. Domek, w koło którego cudownie kwitły róże, musieli zastąpić ciasnym, mniej wygodnym i co gorsza z szarym otoczeniem miejscem, gdzie nawet powietrze nie było przychylne ludziom...Każdy oddech wydawał się trudny.
Margaret nigdy nie wątpiła w słuszność decyzji ukochanego ojca, ale w tym jednym przypadku czuła ogromny smutek i niepewność. W dodatku matka bardzo źle znosiła klimat nowego miejsca, powietrza przesyconego oparami miejscowych fabryk. I tylko silna osobowość młodej kobiety trzymała ją w spokoju ducha, by nie poddać się załamaniu.
John Thornton, typowy ekonomista, myślący praktycznie i pragmatycznie. Jego celem było utrzymanie firmy w jak najlepszej kondycji. Zapewnienie odpowiedniego bytu matce, oraz zabezpieczenie przyszłości siostry. To on stał się odpowiedzialny za rodzinę, za przemysł, którym przewodził. Nie mógł pozwolić na słabości, nie mógł jej też okazać. Sprawiający wrażenie nieprzystępnego, nie mającego cieplejszych uczuć względem nieszczęścia drugiej osoby. Taka postawa bywała niezbędna w świecie gdzie każdy czyhał na nawet najdrobniejsze potknięcie.
Ona, wrażliwa kobieta z południa, nie potrafiąca przejść obojętnie obok cudzej krzywdy i On, typowy mieszkanie północy, bezwzględny przedsiębiorca. Ich drogi będą się przecinały, ale ta znajomość nie okaże się łatwa. Dla żadnej ze stron. Duma i własne racje bardzo długo sprawią, że tych dwoje nie spojrzy na siebie nawzajem przychylniejszym okiem...
Rozpisałam się na temat fabuły, ale to jest naprawdę niewiele w porównaniu z tym co chciałabym przekazać, by przekonać wahających się przed przeczytaniem. Starłam się chociaż w maleńkim stopniu oddać klimat zawarty w jakże pięknie opisanej historii. Nie rozwinęłam wątku uczuciowego... ponieważ jest tak niesamowicie ukazany, że chybabym nie potrafiła oddać tego wszystkiego. Trzeba samemu doświadczyć. Inaczej się nie zrozumie piękna ukrytego w myśli, jednym geście, czy uczynku. Po prostu magia. Teraz w książkach wszystko jest podane na tacy. Dawniej pisarki zagłębiały się w psychikę bohatera, jego przemyśleń i głębi przeżywanych rozważań. To co najważniejsze było ukryte, i tylko uważny obserwator potrafił odczytać między ukrytymi wierszami. Chyba tak naprawdę tego mi brakuje w teraźniejsze literaturze. Tego słownictwa, jego bogactwa. Nastały czasy upraszczania, zapożyczania i skracania. Jaka wielka strata dla czytelników.
Wspomniałam o lekkim porównaniu stylu Gaskell i Bronte, pewne jest, że obie panie wyśmienicie kreowały świat swoich bohaterów. Dbały o piękno każdego zdania, wypowiedzi. Opisów otoczenia, tak aby można było poczuć atmosferę opisywanych czasów. Jednakże odnoszę wrażenie, że to Bronte jest mistrzynią w analizie ludzkich emocji, tego jak niesamowicie budowała napięcie, wzbudzała emocje, które były odpowiednio stopniowane. Natomiast Gasekell troszkę mniej poświęcała ukazaniu wnętrza postaci i ich rozważań.
Dlatego jeżeli chcecie rozpocząć swoją przygodę z klasyką, to we własnym odczuciu zalecałabym aby była to pani Elisabeth Gaskell, ponieważ jest łatwiejsza do przyswojenia, u Bronte na pierwszy raz może przerazić ilość analiz i ten charakterystyczny właśnie opis wewnętrznych rozterek głównych postaci. Dla mnie jest to fascynujące, ale z drugiej strony może przytłoczyć.
Wracając do omawianej książki. Północ i Południe czytałam bardzo, bardzo powoli. Dawkowałam sobie każdą stronę, smakowałam poszczególne fragmenty, niekiedy wracałam, zatrzymywałam i zastanowiłam nad wyglądem świata ukazanego w książce,na przeszłością. W jaki sposób prowadzone był rozmowy, etykieta. Cała ta może i śmieszna, ale według mnie urokliwa ceremonia na przykład picia herbatki. I oczywiście wątek miłosny. Ja powtórzę kolejny raz, ale co poradzę, że kiedyś to wyglądało przeuroczo, magnetycznie. Był dreszczyk emocji, niedopowiedzeń, skradzionych spojrzeń, niewinnych gestów, a jednak jakże ważnych... Achy i ochy. Do tej pory jak sobie przypomnę spotkania Margaret z Johnem czuje takie przyjemne ciepło. I chociaż ich miłość nie była tak łatwo poprowadzona, nie padały słowa typu " kocham go, muszę z nim być!" czy " Ona jest taka seksowna" to powiem wam jedno. O wiele bardziej działają na wyobraźnie właśnie takie zdania wypowiedziane okrężną trasą. Ach Ach....
Nie ma możliwości chociaż na chwilkę przenieść się do lat gdy po ulicach spacerowali gentelmeni..
I chociaż mam świadomość, że panowie i panie zresztą również, nie byli krystalicznie idealni, to mimo wszystko spoglądam tęsknym wzrokiem do tamtych epok...
Podsumowują, polecam z całego serca. Przeczytajcie i poznajcie tę jakże uroczą historię, opowiadającą nie tylko o pięknie, ale również trudach, zmagania się z głodem, z brutalnością oraz ludzką dobrocią. Naprawdę warto!:)