KOT
Jak się styczeń zaczął pisałam dwa posty wcześniej. I muszę przyznać, że tyle się dzieje, a to jeszcze nie koniec miesiąca ;).
Na początku napiszę o piękności ze zdjęcia - w grudniu przed samymi świętami zamieszkała z nami Bobo. Koteczka adoptowana z domu tymczasowego. Szukaliśmy nowego kociego członka rodziny, ponieważ Wdpeka po śmierci siostry bardzo rozpaczała. I w pewnym momencie, byliśmy zaniepokojeni, czy poradzi sobie ze stratą i byciem samej. Dlatego gdy przestała już jeść, a jej zachowanie wskazywało na ogromny smutek, podjęliśmy decyzję o poszukaniu towarzyszki dla bidulki. Ogłoszeń było naprawdę sporo, ale mnie w oczy rzuciła się ta bura ślicznotka z kołnierzykiem i skarpeteczkami.
Pierwsze dni nie były łatwe, bo nasze nowe kocie dziecko, bardzo, ale to bardzo się bało. Trzy dni siedziała schowana za meblami. Nie jadła, nie piła. Zaczęłam się martwić, by się biedactwo nie rozchorowało. Na szczęście czwarty dzień, był przełomowy. Bobo nieśmiało wyszła i zaczęła podjadać smaczki, które były po prostu wszędzie ;).
Nie znamy dokładnie przeszłości Bobo, ale w jej życiu musiało wydarzyć się coś bardzo złego. Panicznie boi się gdy ktoś próbuje wziąć na ręce, ucieka przerażona, nawet głaskanie musi być wykonywane "sposobem", by ręka nie była nagle uniesiona, bo reakcja jest jedna - ucieczka.
Jak się po pewnym czasie okazało, nasza Bobo jest kiciusiem przepełnionym miłością, a najbardziej pokochała Wdepkę, miałam naprawdę wiele kotów. Jednak nigdy nie widziałam, by nowo poznany kot, tak bardzo pokochał drugiego. A Bobo wręcz biegnie z taką radością i miłością do niej, jakby mogła, to objęłaby ją łapkami :). Coś niesamowitego. Wdpeka jest bardziej powściągliwa w okazywaniu uczuć, ale widać, jak się poprawił jej nastrój, wspólnie szaleją i śpią. Nawołują, gdy jedna szuka drugiej. Bobo uwielbia się przytulać i gdy tylko ma możliwość, wkleja się całą sobą. Cudowny Kiciuś.
ZIMA
Zima jaka jest, każdy wie, chyba nie jest niczym dziwnym, że jak co roku, epizody zimowe, zaskakują naszych szanownych drogowców. Muszę napisać, że w tym roku, pierwszy raz, w mojej karierze kierowcy, pokonały mnie warunki na drodze, ale na szczęście - nie zawiedli ludzie.
Wiedziałam, że zapowiadane są opady śniegu, nie planowałam nigdzie jechać, ale planować sobie można. Na piątek był wyznaczony termin pogrzebu mojej ciotki, nie mogłam nie pojechać, bo to siostra ze strony ojca. Tak się dziwnie złożyło, że oboje mieli w tym samym dniu urodziny, tego samego miesiąca, a teraz się okazało, że odeszli w tym samym miesiącu, tylko kilka dni różnicy. W każdym razie, na pogrzeb pojechałam. Jak wspomniałam, był to piątek. Na sobotę był w planach śnieg. Wiedziałam, że będę musiała wstać wcześniej, zrobić co miałam zrobić i jechać. Nie przewidziałam, jak ten śnieg będzie intensywnie sypał.
Jak zobaczyłam w jakim tempie zasypywane jest wszystko, spakowałam swoje zabawki i kota, by pędzić w stronę domu. Bo jak wiadomo - w niedzielę mogło być gorzej.
Drogi były tragiczne, ale myślę no jakoś podjadę. Miałam świadomość, jakie podjazdy przede mną, ale jak to mówią - nadzieją umiera ostatnia. Zawieja była okropna, widoczność jeszcze gorsza, ale dzielnie jechałam, a raczej przecierałam szlaki ;).
Pierwsze wzniesienie zostało zdobyte, nawet poszło gładko, chociaż już mi dało co nieco do myślenia, jak będzie dalej. Przy kolejnym, wesoło nie było, cztery auta przede mną walczyły o podjazd, a ja, Wielka odważna, stwierdziłam, że ani myślę utknąć w połowie drogi do domu, w dodatku z kotem. Ominę ich jakoś i jadę dalej. Nie wiem, jak mi się udało, ryzykowne było bardzo, ale szczerze, ja tak bardzo chciałam do domu, że nie myślałam nawet o strachu. Przejechałam, tamci zostali w tyle.
Przede mną ostatnia i najgorsza góra. Nie dość, że wysoka, to jeszcze długa i z zakrętami. Taki wiecie, uroczy slalom, fajnie wygląda na zdjęciach, ale gdy warunki są ciężkie, można kręcić horrory ;).
Niestety, już na samym początku zobaczyłam, że jeśli się uda, to będzie cud. Jednak cud się nie przytrafił, auto bardzo zgrabnie ustawiło się w poprzek drogi. Zawieja śnieżna, zimno, a ja sobie stoję po środku góry, a w samochodzie przerażony kot.
Zadzwoniłam po wsparcie, ale miałam świadomość, że mój biedny R, musi pod te górę podjechać z drugiej strony, nie wiedziałam, jak ona tam wygląda, bo zakręty są jeszcze gorsze ;)). No więc stałam przy aucie, bo w aucie jakoś nie czułam się pewnie. W pewnym momencie podjechał młody człowiek, próbował mi pomóc, niestety bezskutecznie. Wiecie i w tym wszystkim, najlepsze było, że on mnie nie zostawił. Czekał przy mnie, aż przyjedzie wsparcie. Ogólnie, tego dnia, ludzie pięknie pokazali, że są pomocni i potrafią się wspierać. Nie było człowieka, który nie wyszedł, czy nie zatrzymał, by pomóc komuś w potrzebie. Na własną rękę zorganizowali traktory z pługami, jeździli odśnieżali,wyciągali gdy zaszła potrzeba.
Odśnieżarki pojechały - wieczorem. Jedna za drugą ;))))))). Gdy już ludzie sami sobie poradzili ze śniegiem.
Plusem całej sytuacji, jest fakt, że nauczyłam się zakładać łańcuchy na koła :). Do tej pory nie było potrzeby, dziwne bo w końcu mieszkamy w górach, więc jasne jest, że często bez nich, nie ma szans wyjechać, ale nie pomyślałam, że będą potrzebne. I nie wzięłam.
Bardzo dużo się u mnie dzieje, ale jeszcze nie mogę napisać co dokładnie. Mam nadzieję, że za jakiś czas, dokładnie nakreślę sytuację w której się znalazłam. Bo to jest jakaś komedia. I ostatnie kilka dni z powodu - dosłownie poturbowania psychicznego, nie byłam wstanie wstać z łóżka. Wiecie taka równowaga, gdy jednego dnia ludzie pokazali dobro, zaraz drudzy, musieli pokazać, jak potrafią dokopać. No ale, jeszcze nie o tym, za jakiś czas napiszę. Tymczasem, zostałam bez auta. Czuje się jak bez ręki. Samochód przebywa w dobrych rękach, musi zostać troszkę podreperowany, a ja, już za nim tęsknię.
Tak się zastanawiam, co też przyniesie luty, patrząc po rozpoczęciu roku, naprawdę mogę spodziewać się wszystkiego ;). Chyba nic mnie już nie zaskoczy. Wybaczcie brak odwiedzin, nie miałam siły, ale zabieram się za nadrabianie waszych wpisów :)).