lipca 14, 2024

lipca 14, 2024

Urodzinowy wyjazd nad morze

Urodzinowy wyjazd nad morze


 Tydzień temu spełniło się jedno z moich marzeń. Nie mam ich jakiś ogromnych, wychodzę z założenia by cieszyć się małymi rzeczami. Chociaż jak sobie pomyślę, to moje marzenie jednak wymagało dobrej organizacji. W każdym razie, zawsze chciałam spędzić urodziny nad morzem. Na starość ciągnie mnie do morza. Serce zawsze pozostanie w górach, ale tym razem potrzebowałam szumu fal i tego jedynego w swoim rodzaju klimatu naszego morza. 

W pierwszej wersji planowałam pojechać sama. Jakoś tak się złożyło, że samotne wypady takie sama, sama są jeszcze przede mną. Wymyśliłam, że wsiądę w pociąg, nocą się prześpię i w dniu urodzin będę siedziała na plaży i po prostu celebrowała Ten dzień. 

Podzieliłam się planami z moim R, rzucając lekko - a może chcesz pojechać ze mną? Nie myślałam, że mój chłop się zdecyduje. Bo  jechać 500 km żeby zdmuchnąć świeczki na plaży to nieco zwariowany pomysł. A jednak. Stwierdził, że jedziemy. Nie pociągiem a samochodem. Zrobimy sobie przerwę nad jeziorem i następnego dnia, czyli w dniu urodzin dotrzemy nad morze.



Wyjechaliśmy w piątek popołudniu, jak tylko R wrócił z pracy. Wszystko było przygotowane. Oczywiście mogliśmy się spiąć i dojechać od razu na miejsce, ale po co? Miło było sobie odpocząć nad jeziorem, naładować bateryjki na następny dzień. Tak więc noc z piątku na sobotę spędziliśmy w takim uroczym miejscu. Chociaż przyznam Wam szczerze, widoki ładne, ale klimat miejsca średni. Nie poczuliśmy tego czegoś. 



No i w końcu! dojechaliśmy nadmorskie rejony. Tutaj przerwa na kawę w Kamieniu Pomorskim i spacarek po miasteczku. Bardzo urokliwe, można się zatrzymać w drodzę do miejsca docelowego. My jechaliśmy kawałek dalej. Bo przecież musiała  być plaża. Musiało być jak sobie zaplanowałam - nie myślcie sobie, że wszystko było jak chciałam, plany mają to do siebie, że lubią pozmieniać ;), ale i tak wyszło super!



I nareszcie! Było ciasto! Były świeczki i przede wszystkim - BYŁO MORZE :))))). Nie ważne, że wszystko, ale to wszystko było w piasku, łącznie z ciastem. Nie ważne i tak zjadłam ha ha. A ciasto szukałam naprawdę długo, bo sobota, godzina już popołudniowa, a ja musiałam mieć ciasto i koniec! Na szczęście znalazłam niedaleko plaży, bardzo pyszne było. Doprawione piaseczkiem. To nic, było idealnie, cieplutko po prostu cudnie. Wiecie, takie wiariactwo, przejechać całą Polskę, żeby usiąść na plaży i po prostu być. 

Właśnie za to cenie mojego R, że dla kogoś byłaby fanaberia, jakieś widzimisię, a on po prostu wsadził mnie do samochodu i przywiózł nad to morze. Bo takie miałam marzenie.  Potem biedny robił milion zdjęć, żeby księżniczka była zadowolona. 




 Nawet nie wiedziałam jak bardzo było mi potrzeba pochodzić po plaży, posiedzieć i słuchać tych fal. wyobraźcie sobie, że wcale nie chciało nam się wracać do spania. Siedzieliśmy mimo chłodu do północy. Było sporo ludzi, nawet się zaśmiałam, że również z dziećmi, ale nie Polskimi, bo nasze już dawno położone spać;). W każdym razie, piękny dzień, zakończony cudownym wieczorem. 


Tutaj już było po deszczu, co zdradzają moje włosy. Naturalnie się kręcą, więc tylko kapnie kropla wody i zaczynają się falować. Natury się nie oszuka ;)). 


No i ze sprawcą zamieszania. A tak poważnie, pomyślcie sobie, że mój biedny R, przez cały tydzień walczył ze stanem zapalnym zęba, a co za tym idzie, ogromnym bólem. Nie wiedziałam, czy zdecyduje się na jazdę, czy będzie miał siłę. Gdy patrzę na to zdjęcie widzę jak go przeczołgało. Tym bardziej jestem wdzięczna, że w tym swoim cierpieniu myślał o mnie. Cudowny człowiek! 


A żeby nie było za słodko... Wróciłam chora. Tak mnie rozłożyło, że do czwartku nie wstawałam z łóżka. Równowaga koniecznie była potrzebna ;))). Na szczęście wracam do żywych. Boleję nad tym minionym tygodniem, miałam co innego robić, ale cóż. Nie narzekam. W beczce miodu musi być łyżka... ;) Nie żałuję i nawet gdybym wiedziała, że będę chora i tak bym pojechała! :))))))


 

 

lipca 10, 2024

lipca 10, 2024

Inne tonacje ciszy

Inne tonacje ciszy


Czytanie książek Remigusza Mroza jest dla mnie wyzwaniem. Nie jestem fanką jego twórczości, poza dwoma tutułami - Chór zapomnianych głosów oraz kontynuacji Echo otchłani. Cała reszta jest mi niezjadliwa. Dlatego w pewnym  momencie przestałam śledzić co też nowego wypuszcza autor. O tej książce również nie miałam pojęcia. I nawet gdyby się przewinęła wśród wielu innych tytułów, nie pomyślałabym żeby przeczytać choćby opis. Jednak kiedy jedna z najbardziej zaufanych osób pisze słowa aprobaty - dostąpiłam szoku. Czy aby na pewno to Ten Mróz. Stwierdziłam, nie ma wyjścia. trzeba uczynić kolejny wyjątek i sprawdzić.

 Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Czy było warto? 


Chwila po przedzuniu, jest to często moment kiedy jeszcze nie jesteśmy tutaj, ale już nie jesteśmy tam. Dla dziewczyny, która od dłuższego czasu ma wrażenie, że ani nie śpi, ani nie może w pełni złapać zbieżności nad własnym ciałem, staje się jasne, że ów pobudka nie należy do normalnych. Gdzieś w oddali słyszy głos, jakiś chłopak o czymś opowiada. Nie wie, czy rozpoznaje głos, ale jego opowieści są bardzo osobiste. O czym mówi? Kim jest i dlaczego siedzi przy jej łóżku? 

W końcu po wielu próbach udaje się otworzyć oczy, na początku obraz jest rozmyty, ale później skupia swoje spojrzenie na właścicielu głosu. I już wie, że jest to typ, który na pewno wpakuje ją w kłopoty. Tymczasem, chłopak jest w kompletnym szoku. widok w pełni wybudzonej sprawia, że przestaje mówić. Za to ona, próbuje dowiedzieć się co się dzieje, dlaczego leży w szpitalu i kim on właściwie jest?!

Wiele pytań zada Aspen - dowie się, że właśnie takie ma imię. Dziewczyna uległa wypadkowi, poniosła wiele obrażeń, ale tym największym jak się okazało po wybudzeniu ze śpiączki, jest amnezja.  Nie wie kim jest, jaka jest i jak wygląda. Pierwsze rozpoznanie siebie i otoczenia są dziwnym doświadczeniem. Jeszcze dziwniejsze będzie spotkanie z mężczyzną przedstawiającym się za dziadka. Co się stało z matką i resztą potencjalnej rodziny?

Dlaczego przy jej łóżku przesiadywał nieznajomy chłopak, który przyznał, że trafił do jej sali przypadkiem, a pobudki jakie nim kierowały nie były do końca szczere. Jaki był naprawdę cel jego odwiedzin, o czym opowiadał z takimi emocjami ? 

 

Aspen nie będzie miała zbyt wiele czasu na rozważanie swojego położenia. Zalew informacji i wydarzeń w które zostanie wciągnięta pochłoną ją całkowicie. Jedyne nad czym się zastanawiała, to jaka była wcześniej. Bo dla niej było naturalne, że od teraz jest inną osobą i tamta dziewczyna już nie wróci...


Gdy przeczytałam wstęp autora, że jego pierwsze podejście do tej historii było wiele lat temu, nie ukrywałam zdziwienia. Nie podejrzewałam Mroza, że kiedykolwiek skusi się na tę kategorię. Moja ciekawość wyleciała w kosmos - niemalże jak bohaterzy Chóru i Echa, w każdym razie czułam ten dreszczy - jak mu to wyszło... 

Zanim napiszę o tym "jak mu poszło", zacznę od zarysu fabuły. Jeśli ktoś czytał książki autora z pewnością będzie wiedział o czym napisze. Było Mroza w Mrozie, ale nie tak, jak w tych seriach z Chyłką i całą resztą. Oczyswiście trudno by autor porzucił swój styl, ale miło się zaskoczyłam, ale fabuła. 

 Aspen się budzi, nie wie kim jest i co się wydarzyło. My czytelnicy zostajemy wrzuceni do jej głowy i próbuje wraz z dziewczyną odkrywać świat na nowo. Poznawanie ludzi i otoczenia, wskazówek, które nie  od razu nakierowują do celu. Było to naprawdę ciekawe doświadczenie. Zwłaszcza, że nasza bohaterka zaraz po przebudzeniu i zapoznaniu z towarzyszem przy łóżku, daje sie wciągnąć w dziwne poszukiwania. 

Po dłuższym maglowaniu chłopak nazywajacy Grayson Joyse przyznaje, że była jego przykrywką, tak naprawdę,  dlaczego potrzebował legalnie dostać do szpitala, by móc wkradać się do pewnego miejsca. Aspen trochę z ciekawości, trochę niezbyt świadomie daje się namówić do pomocy. Później wszystko nabiera zupełnie nieoczekiwanego obrotu. 

Często przyznawałam, że nie lubię książek Mroza, są dla mnie powtarzalne. Niemniej, ta historia jest tak Nie Mrozowa, że nie wiem, czy mam się cieszyć, czy węszyć podstęp. W każdym  razie. Inne tonacje ciszy, zabierają czytelnika w podróż, która zaskakuje, serwuje tajemnice, często niebezpieczne, ale i bolesne. Samo zakończenie wywowało we mnie tak potężne emocje, że do dziś nie mogę sobie z nimi poradzić. A pytanie - Dlaczego?! Nie wychodzi z głowy. 

Jest już druga część, więc żyje w zawieszeniu czekania na dostępność w Legimii, a chęcią kupienia. Bo przecież chyba się wykończę. Jeśli do jutra nie wrzucą, pojadę i kupię. Niech to będzie dla Was, wystarczająca opowiedź - czy warto przeczytać?

 

 

 

czerwca 28, 2024

czerwca 28, 2024

Wróciłam!! :) (:

Wróciłam!! :) (:


 Kochani! Wracam niczym Feniks z popiołu ;). No dobrze, trochę mnie poniosło, ale jestem. Mam zamiar już publikować i komentować regularnie. Oczywiście nie będę non stop tutaj, ponieważ lato w pełni, człowiek przed komputerem chce spędzać jak najmniej. Jednak już pomalutku wraca energia, a razem z nią, motywacja do pisania i zaglądania wszędzie tam, gdzie mnie dawno nie było. 

Koniec roku szkolnego odszedł w zapomnienie, nasze podsumowania, sprzątania i cała reszta, której nie widać z zewnątrz - również. Można odciąć się na kilka tygodnii od trybu szkoła. Kiedy tutaj mnie nie było, starałam się łapać każdą wolną chwilę na ładowanie akumulatorów. I chociaż nie zdawałam relacji na bieżąco, nie siedziałam tylko w pracy i w domu. Starałam wyskoczyć to tu, to tam. Podrzucę kilka fotek, ze świetnego wypadu po pięknej i malowniczej trasie. Wang - Pielgrzymy - Słonecznik - Strzecha Akademicka - Samotnia i  zejście do Wangu. Traska 16 km, ale naprawdę warta przejścia. 

 




Pogoda była w sam raz. Nie za gorąco, nie za zimno. Na górze dosyć mocno wiało, ale szczerze akturat było na plus. Wiatr przyjemnie chłodził i człowiek się tak nie zgrzał. Straszyli w pogodzie burzami u opadami, na szczęście nic się nie zadziało, co sprawiłoby, że musielibyśmy zrezygnować i wrócić. 


 





Zdjęcia nawet w połowie, nie oddają jak przepiękne były widoki. Cały czas szłam i się zachwycałam. Muszę jeszcze raz wybrać się tą trasą i po prostu przejść na spokojnie, żeby zatrzymać się i chłonąć wszystko dookoła. 






Nikt mi nie wmówi, że góry nie są piękne :) Nie wyobrażam sobie, żeby nie wdrapać na grzbiet i nie zobaczyć tego cudu natury zgóry. Coś wspaniałego.  

Tymczasem, kończę i zabieram się za odwiedziny, ojj mam sporo do nadrobienia :)))).  Dajcie znać, kiedy urlopujecie i jakie macie plany?

 

 

czerwca 10, 2024

czerwca 10, 2024

Rozbity słoik

Rozbity słoik

 

Dawno mnie tutaj nie było, nie zaglądałam również i do Was. Ostatnie tygodnie są zbyt intensywne i mam wrażenie, że z niczym nie nadążam, że jestem ciągle do tyłu. No a dziś, dziś rozbił mi się słoik. Niby głupia rzecz i normalnie to bym w myślach się obsabaczyła za niezdarność i posprzątała bałagan. Jednak zareagowałam zupełnie inaczej. I dopiero gdy zadzwoniłam rozżalona do mojego R, chlipając do słuchawki opowiedziałam o tym wielkim nieszczęściu, zrozumiałam, że nie o ten słoik z zupą chodziło - chociaż nie ukrywam, zupa była naprawdę pyszna, więc strata dojmująca. A jednak to był tylko pięknie ukazany symbol. 


Bo właśnie mój R, między jednym chlipnięciem a drugim, zadał to jedno pytanie - czy na pewno rozpaczam nad rozbitym słoikiem, czy rzeczywiście chodzi o zupę? 

I wiecie, dotarło do mnie, że ostatnio czuję się jak ten słoik. Rozbita. Nie wiem dlaczego. Może i podejrzewam, ale nie potrafię znaleźć metody na poskładanie siebie. Gdzieś w tym całym pędzie, wydarzyło się wiele pobocznych zdarzeń, które pozahaczały mnie i nie mogę tego ogarnąć. Może pisze mało zrozumiale, ale szczerze... Sama mam problem z nazwaniem chaosu jaki teraz odczuwam. 

W każdym razie słoik z zupą przelał dosłownie i w przenośni wszystko. Polała się zupa, polały się łzy. Była rozpacz, ale i w pewnym sensie oczyszczenie. Zazwczywaj nie piszę tutaj swoich prywat, ale czasem jest taki dzień gdy po prostu trzeba. Bo codzienność, to nie te piękne podróże i książki, które czytam.      To właśnie bywa i rozpacz nad rozbitym słokiem. Bo mamy chwilę na zatrzymanie, przeanalizowanie pewnych spraw. 

Miałam w planach tyle postów, nazbierałam materiałów. Wyszło jak zwykle. Nie zapominajcie jeszcze o mnie. Wrócę, niech tylko to szaleństwo się skończy....


Napiszę o moich podróżach, a już sporo się tego nazbierało. Tylko muszę mieć czystą głowę. Żeby te wpisy było moje, a nie pisane na siłę... 

Tymczasem, w stanie słoikowego rozbicia emocjonalnego, życzę Wam kochani dobrego czerwca. Jestem, ale chwilowo w trybie awaryjnym. Wrócę! I będę każdego odwiedzała, a wręcz nawiedzała :))))). 




maja 25, 2024

maja 25, 2024

Jak trafić do piekła

Jak trafić do piekła


Tytuł od razu przyciąga uwagę prawda? Miałam podobnie. Nawet jeśli niekoniecznie poczujecie ochotę przeczytania. To trudno jest na chwilę nie przystanąć nad nim. Przynajmniej ja tak miałam, kiedy trafiłam na opinię, a po jej przeczytaniu wiedziałam. Muszę przeczytać. Pobrałam książkę na półkę i jak zawsze czekałam na odpowiedni momnt, który w końcu nadszedł. A teraz będę mogla podzielić się swoimi wrażeniami. 


Wyobraźcie sobie, że po śmierci trafiacie do poczekalni, która również jest nazywana czyśćcem. Wśród tłumu zmarłych, zostajecie przez kogoś wybrani.  Postać, która zarządza piekłem. Oficjalnie nazywana Panem S. 

Madi nie wie dlaczego zwróciła swoją uwagę. Nie pamięta dlaczego umarła, nie wie kim była jeszcze żyjąc. Jednak jedno wie na pewno. Chce zostać Strażniczką Piekła, ale droga do tego awansu wymaga od niej wykonania wielu zadań. Gdy w końcu otrzymuje szasnę  będącego o krok do wymarzonego stanowiska. Okazuje się, że wcześniejsze misje były niczym w porówaniu do tego z czym przyjdzie się zmierzyć. 

Złamanie piątego przykazania. Musi do niego nakłonić najbardziej dobrego człowieka. Niby nic trudnego, Madi była przekonana, że jak z każdym człowiekiem, nie będzie większych kłopotów. Jakież było jej zdziwnie gdy mężczyzna, którego spotkała nie reagował na żadne sztuczki. A wręcz przeciwnie, zaczął ukazywać Madi świat z zupełnie innej perspektywy. 

Wizja dotarcia do celu zaczęła się pewnym momencie coraz bardziej oddalać, a dziewczyna czuła, że jej kontrola nad ludźmi za bardzo rozjechała. Do tej pory nikomu nie współczuła, nie obchodziły jej emocje spotykanych osób. Aż nagle, ze zgrozą uświadomił sobie, że zaczyna współczuć.  Pozostało tylko jedno wyjście, poprosić o pomoc strażnika, który jako pierwszy podważył jej umiejętność wykonania zadania. Teraz jednak nie miała wyboru, musiała sięgnąć po każdą skuteczną metodą. Czy z oczekiwanym rezultatem? 



Nie będę ukrywała, jest to książka, którą postawiłam bardzo wysoko w tegorocznym rankingu przeczytanych książek. Zacznijmy jednak od początku. 

Jeśli poznaliście kiedyś serial "Lucyfer", to klimatem, ale powtarzam, tylko klimatem, może się właśnie z tym kojarzyć. Fabuła jest zupełnie inna, niektóre postaci nie do końca są odkryte i tak naprawdę, nawet po zakończeniu, nie dowiadujemy się kim byli - co mam nadzieję, zostanie uzupełnione w kolejnej części, której ze zniecierpliwieniem wyczekuję. 

Zacznijmy od głównej bohaterki - Madi. Jak pisałam wcześniej, jest zawieszona pomiędzy. Jej ciało nie żyje, ale może z niego korzystać. Taka forma iluzji dla ludzi na ziemi. Co za tym idzie, jej wygląd różni się od tego, który miała za prawdziwego życia. Dlatego nie martwi się, że chodząc ulicami miasta w którym prawodopodbnie jest pełno jej znajomych, a może nawet rodzina, zostanie rozpoznana. Ona sama, nie pamięta życia przed śmiercią. Ma w głowie jakieś niekompletne urywki, strzępki wspomnień. Jednak nie potrafi odpowiedzieć jakim była człowiekiem, dlaczego zmarła w młodym wieku. I najważniejsze, co zrobiła złego, że nie trafiła prosto do nieba, tylko do poczekalni? Te wszystkie nieścisłości sprawiają, że Madi wie o sobie jedno - musiała zrobić coś na tyle złego, by nie chcieli jej w niebie, ale zbyt mało, żeby od razu trafić do piekła. Dzięki temu ma szansę, być kimś ważnym. W miejscu, do którego poczuła, że pasuje. 

Kolejna postać to David. Nie ukrywam, kiedy padło hasło, że to musi być idealny człowiek. Nieco się obawiałam, jak zostanie ukazany. Czy nie będzie przesłodzony, aż do mdłości. Na szczęście ku mojej ogromnej radości, postać pana lekarza onkologa, została wyśmienicie wykreowana. David jest facetem, który twardo stąpa po ziemi, swoją pracę wykonuje najlepiej jak potrafi. Jego relacja z Madi została fantastycznie ukazana. Bałam się cukierkowego love story, jak to anioł przekonuje diablicę do dobra. Nie, tutaj relacja tych dwojga wspaniale się przez siebie przenika. Nie chcę pisać zbyt wiele, ponieważ najlepiej samemu doświadczyć. Chcę was tylko zapewnić, że jeśli przez chwilę ktoś pomyślał jak będzie, to na pewno błędnie. Serio. 

W książce jest wiele kluczowych postaci. Nie sposób wymienić, ale uwierzcie każdy jest ważny i odgrywa kluczową rolę w całości. Będzie wiele elementów zaskoczenia. Może niektórych ktoś się domyśli. Niemniej, ten najważniejszy, który do końca nie został wyjaśniony jest na samym końcu. Ostatni rozdział po prostu pozostawił mnie z otwarty ustami. Dosłownie siedziałam i miałam wielko Ooo. Nie mogę się doczekać kiedy będzie kontynuacja. Zbrodnią jest, że nie można od razu przeczytać następny. Cóż.  Będę wyczekiwała. Tymczasem, polecam wam szczerze. Jeśli lubicie podobne klimaty, nie zastanawiajcie się, tylko czytajcie. Warto!





maja 15, 2024

maja 15, 2024

Wyjazd majowy part.1 - Szczeliniec wielki

Wyjazd majowy part.1 - Szczeliniec wielki

 

Słowiem wstępu zanim przejdę do właściwego tematu postu. Maj i czerwiec jest bardzo intensywny w pracy i w domu. W pracy wiadomo, nie będę się rozpisywała. A w domu właściwie też, bo zawsze coś się znajdzie, zwłaszcza gdy wiosna już na całego, ogród i cała reszta. My w tym roku postanowiliśmy zrobić porządny taras, mam jeszcze kilka swoich planów remontowych i wygląda to tak, że na blog brakuje czasu. A szkoda, bo mam sporo materiałów i o czym pisać. Tylko jakoś nie mam kiedy.. Teraz złapałam chwilę postoju, więc siedzę przed domem i piszę. Mam w planach też Was odwiedzić! :) 

Ale post nie o moim braku czasu, a majówce, która już została miłym wspomnieniem, A działo się sporo i było naprawdę super. Mnóstwo wrażeń, swoich pierwszych razów i przełamywań  strachów :))). 

To zaczynamy! 


Szczeliniec wielki 919 m usytuowany w górach stołowych, dostać się można z miejscowości Karłów. I właśnie tam pojechałam z Kudowy Zdroju, w której przez kilka dni odpoczywałam. Wyprawa na Szczeliniec była moim pierwszym razem - mianowicie, pierwszy raz szłam sama. Zazwyczaj w każdą trasę górzystą wybieram się z moim R. Tym razem, stwierdziłam, że chcę iść sama. Nie powiem, było to dla mnie wyzwanie. Pod wieloma względami. Jednak dotarcie na samą górę, postawienie stopy przed cudną panoramą było czymś niesamowitym. Nie ukrywam,  zupełnie inaczej przebywa się trasę w swoim towarzystwie. Gdy nie ma tego kogoś obok. Czy było gorzej? Absolutnie nie! Było wspaniale, inaczej ale również przyjemnie. No i duma! Kto mnie dobrze zna, wie jak trudny był to krok, ale dałam radę. Podreptałam sama i stałam nad przepaścią konfrontując się z lękiem wysokości. To było wspaniale i niesamowite doświadczenie:). 

Wróćmy jeszcze do trasy.


Gdy dojedziecie do Karłowa - radzę być w godzinach wczesnych. Ja byłam lekko po 8.00 więc miejsca parkingowe wolne. Gdy schodziłam, nie było już nawet pół miejsca;). A poważnie, to parking nie jest zbyt wielki i naprawdę trzeba być wcześniej. Cena to 25 zł za cały dzień. Mnie trochę zabolało, ponieważ cały pobyt zajął mi jakąś godzinę z hakiem.. no naciągając niepełne dwie godzinki.Od parkingu trzeba kierować się w stronę widczonej góry - uwierzcie zabłądzić nie można, jakby był kłopot pan z parkingu pokieruje. Jak widać na zdjęciu powyżej, docieramy do takiego pięknego wejścia i tutaj bez żadnych tajemnic, trasa pnie się po schodach ;)))). Tak, jako przeciwniczka schodów,  to jedno mnie zniechęcało, ale byłam przygotowana. Wcześniej o tym przeczytałam. Na szczęście są też fajne kładki. 



Schodki przeplatają się z takimi właśnie kładkami, więc można odetchnąć i przespacerować się w komfortowych warunkach. Chociaż dalej będę się upierała,że co natura to natura.. no ale.  Jeśli ktoś jest ciekawy, podejście zajmuje nie więcej jak 30 min. Mnie się weszło jakoś szybciej, aż byłam zdziwiona, bo wcale jakoś nie goniłam, zwłaszcza, że byłam nie do końca zdrowa. Przed samą majówką dopadła mnie infekcja i w rezultacie jechałam z zapasem chusteczek i tabeltek od gardła ;). Jednak na Szczeliniec wejść musiałam i żaden katar mi w tym przeszkodzić nie mógł. 


Po dotarciu na miejsce oczom ukazuje się ten oto widok. Jest naprawdę przepiękny, pogodę miała wyśmienitą. więc tylko stałam i się zachwycałam. Naprawdę warto poświęcić czas na to miejsce. Szybka trasa i później można siedzieć i siedzieć.. No ale, jest jeszcze coś do zobaczenia. Idąc dalej możemy wykupić bilet i pochodzić pomiędzy skalnymi przejściami. Noo, było tam ciekawie... nie powiem. 

Te skalne przejścia na początku wyglądały dosyć niewinnie, były momentami węższe, było ciemno, mokro i nieprzyjemnie. Jednak interesująco i dodawało pewnej aury spacerowi. Naprawdę nie miałam problemu z tymi szczelinami. Aż do tej jednej. Nie mam zdjęcia, bo skupiłam się na maksa, żeby przez nią przejść i nie odlecieć. Było wąsko - ramionami ocierałam się o ściany, pod stromą górę i trzymając łańcucha wspinałam. Gdyby nie to poczucie ciasnoty byłoby ok, ale oprócz lęku wyskości, mam jeszcze gorszą klaustorofobię i mnie totalnie odcina. Jak tylko jest ciasno, zaczynam się dusić, a świat rozmywa. No więc trzymam tego łańcucha, kontroluje oddech i patrzę w stronę słońca, byle tylko mieć już za sobą. Na szczęście odcinek nie był zbyt długi, dałam radę. Jakoś ;). 

A później to można podziwiać widoki :)








 Kolejnym moim sukcesem było wyjście na punkt widokowy ;). Ogólnie nigdy tego nie robię, zazwyczaj czekam grzewcznie na dole. Po prostu się boję i unikam sytuacji kiedy mój lęk się nasila. Jednak tamten dzień, był moim dniem przełamywania barier. I poszłam lekko zestresowana i nawet zrobiłam zdjęcia, ale wyszłam jak kasztaniak, więc wam nie pokażę ;)). 


                          Wielka stropa Trolla ;)  znaczy ja tak nazwałam, że to trollowa stopa ;)

 

                                         Tutaj jest podest przed punktem widokowym ;) 

                    Ten tutaj też mi coś przypominał, ale pozostawiam do Waszej interperetacji :) 

 

Tak kochani wygląda Szczeliniec wielki. Naprawdę warto podjechać będąc w okolicy. Tylko jak wspomniałam, lepiej być rano, nie jest to trudna trasa, ale trzeba być przygotowanym na schody. Jeśli nie lubicie, lepiej się zastanowić - nie jest trudno! Aha, na jednym z "tarasów", niestety nie mam zdjęcia, bo wiał tak silny wiatr, że wyrywało mi telefon z ręki. Pan schodzący od razu mnie uprzedził bym zdjęła okulary bo mi porwie - miał rację, osoby które nie posłuchały straciły czapki i okulary.. Porywy były tak silne, że zapierało dech.  Na szczęście tylko w jednym miejscu. Tak naprawę nie wiedziałam, że wieje wiatr, mimo, że szłam u samej góry, ale dookoła były drzewa i osłaniały od wiatru. Zejście jest równieąż schodami,  o wiele szybciej, więc całość nie zajmuje zbyt wiele czasu. Jeszcze jedna informacja dla zainteresowanych - na górze można zjeść coś ciepłego, ja akurat nic nie kupowałam, ale słyszałam, że maja dobre gofry:). Dajcie znać, czy byliście, albo planujecie lubi dopiero się dowiedzieliście o Szczelińcu?

 





Copyright © Niekończące się marzenia , Blogger