czerwca 02, 2023

czerwca 02, 2023

Chatka górzystów

Chatka górzystów

 

Witajcie w czerwcu! I kolejny miesiąc wskoczył na liczniki. Maj już się skończył, było sporo zwiedzania, prac ogródkowych i wiele innych zajęć. Za to w Czerwiec weszłam bardzo intensywnie, bo z okazji dnia dziecka, wybraliśmy się do Chatki górzystów.  O tym miejscu słyszałam wręcz legendy. Każdy kto pochodzi z okolicy, a jest aktywnym w górach zna to miejsce. Ja do wczoraj tam nie dotarłam, męczyło mnie okrutnie, bo naprawdę tyle co słyszałam o szlaku, o tych słynnych naleśnikach z serem i jagodami. To można wręcz napisać osobna historię. Wymęczyłam mojego R, że ja muszę, ale to muszę iść do Chatki. Odszukaliśmy więc szlak.  Bo nie myślcie sobie, że dojście jest taki hop siup, co to, to nie. Nie napiszę, że góry są ogromne, ale sama trasa jak się sama przekonałam, potrafi być zwodnicza. 



My wystartowaliśmy z Rozdroża Izerskiego - bo Chatka górzystów znajduje się w Izerach dokładnie na Hali Izerskiej. Jest to miejsce, gdzie przecina się mnóstwo szlaków. I jak to jedna znajoma napisała - wszystkie drogi w Izerach prowadzą do Chatki górzystów :). Przyjechaliśmy więc do Rozdroża i wystartowaliśmy. 



Trasa przez praktycznie większą część wygląda właśnie tak - prosto prawda? Wręcz nie widać wzniesień, niczego co mogłoby wydawać się trudne do przebycia. I uwierzcie, ja te pierwsze 9 km przeszłam bez uczucia zmęczenia, jeszcze się śmiałam, że spoko - na luzie wrócimy, możemy sobie nawet zmienić trasę - jak łatwo ulec własnej naiwności.



Jak widać, widoki przepiękne - cały szlak to człowiek idzie i chłonie naturę całym sobą - normalnie co kilka kroków można się czym innym zachwycać. No i tupalismy sobie radośnie, byłam pełna wręcz euforii, nie mogłam się doczekać tych naleśników - bo przecież to one mnie ciągnęły! ;)






Cały czas sobie dreptaliśmy, gdzieś powyżej połowy tego co przeszliśmy znaleźliśmy taka kapliczkę jak na jednym zdjęć wyżej, oraz przepaść gdzie musiałam strugać wariata - jak widać czyste powietrze objawia się różnymi skutkami. No kochani! Było pięknie! Ale gdzie chatka?!


Tam pomiędzy drzewami, ta niepozorna ścieżka - to ostatnia prosta do Chatki. I właśnie za chwilę po wejściu na nią, okazało, że składa się z okropnych kamieni. Na sam koniec! Gdy ja już chciałam niemalże biec po tę naleśniki, na drodze musiały mi stanąć kamienie. Na prośbę dorzucam zdjęcie ścieżki z kamieniami. Widać tam bardziej dalej i one były naprawdę niewygodne do przejścia. Rowerzyści mieli niemały problem;) 


Cóż za nietakt, ale..


Tadam!! Jest i ona! No mówię wam, jakże mnie ten widok uradował. Byłam serio głodna - albo łakoma. albo łakoma i głodna. Nieważne, grunt, że wpadłam jak burza i wręcz rzuciłam do zamawiania naleśnika - dzicz normalnie, no dzicz! Dobrze, że ludzi nie było, bo wstyd jak nie wiem co.. No właśnie kochani - nie dajcie się zwieść tym pustym miejscom. To wygląda tak tylko w tygodniu i jak człowiek ma farta, lub jest wcześnie - jak my. Bo normalnie, jest morze, ale powtarzam morze ludzi. Gdzieś słyszałam wśród turystów, którzy po nas dotarli, że czeka się ponad 1,5 godziny. Także tak.. Polecam w środku tygodniu, poza sezonem. Weekend nawet nie ma co startować.  A teraz zobaczcie jak wygląda wnętrze. 


Sami zobaczcie! Coś pięknego, uwielbiam tego typu klimaty, no idealnie wręcz. w tym miejscu to ogólnie nie ma prądu -zeby się ktoś nie zdziwił, więc jeśli planujecie nocleg, to zalecam powerbanki naładowane. 


Widoczek przez okienko po prostu cudny. No ale, wreszcie naleśniki!Bo w końcu do nich gnałam.


I tak - naleśniki są z ciasta biszkoptowego, więc od razu uprzedzam, są mega syte i jeden wystarczy, ja całego nie zjadłam, mój R, jak zwykle po mnie dokańczał, ale to norma, chyba, że byłby to schabowy, schabowego nie oddam choćby nie wiem. No ale naleśnik. Ciasto biszkoptowe, nadzienie z sera coś niby twaróg, ale obstawiam, że wiadro i wierzch - ojeju, ojeju - Polewa jagodowa. Mój Boże, dla tej polewy warto było! Ser jak dla mnie średni, ale ja ser to zjem tylko z własnego zrobienia, bo kombinuje i mi tylko mój wyrób smakuje, R chwalił, że bardzo dobry ser, więc mną się proszę nie sugerować. Wróćmy do jagód. Jeśli lubicie jagody, to w tej polewie się zakochacie. Serce swoje oddałam. Jejku, ależ bym jeszcze zjadła, bez tego sera. Sam naleśnik z jagodami. Cena to 24 zł. 






Miejsce jest fenomenalne i uważam, że warto chociaż raz wybrać i po prostu się zachwycać. Uwierzcie, że zdjęcia nie oddają piękna otoczenia, które z każdej strony oczarowuje. Szłam i obracałam by zobaczyć jak najwięcej. Jednak uprzedzam, całość trasy wynosi około 20 km. Nie ma co czarować, trzeba mieć pokłady energii. Bo właśnie mnie zwiodło jak się na początku super szło. Tylko nie przewidziałam, że powrót swoje odbierze i a słońce, które towarzyszy przez cały czas, bo trasa nie jest zacieniona, po prostu wymorduje. Mimo kremu z filtrem spiekłam się do tego stopnia, że po powrocie twarz mnie paliła żywym ogniem. 

Czy mam zakwasy? Nie mam, już od dawna nie miewam zakwasów, ale zmęczenie już tak. Dało mi w kość i nie mam zamiaru nawet ukrywać, że bez problemu "przekicałam" powrotne kilometry. Byłam zmęczona, słońce już po prostu zamiast cieszyć męczyło, oczy piekły - mimo okularów. Ogólnie chyba na ostatnim kilometrze drażnił nas chrzest żwiru pod nogami ;)).  Trasa jest niepozorna, ale wymaga zasobów energii. Tak więc polecam szczerze, ale trzeba mieść świadomość, że zmęczy. 


Hmmm... taaak... tu jeszcze miałam "za dużo" siły i bezmyślnie marnowałam na podskoki.. ;)


maja 26, 2023

maja 26, 2023

Śnieżne kotły

Śnieżne kotły


 No więc  kochani, w minioną niedzielę postanowiliśmy udać się na śnieżne kotły, ale z tej perspektywy od dołu. Bo można iść na szczyt i z grzbietu oglądać stawu umieszczone w kotłach. Widoki ponoć są bardzo urodziwe i warto wybrać tę wersję trasy. Nie będę ukrywała, że moja kondycja jest jako taka, lubię chodzić, kocham góry, ale tylko mój R wie, jak wiele mnie to kosztuje wysiłku. Nie mam pojęcia dlaczego, bo ogólnie jestem bardzo aktywna fizycznie, po płaskim jestem wstanie przejść  30 km, niespecjalnie odczuwając - wiem bo sprawdziłam. A kiedy zbliżają się przewyższenia, no bywa trudno. Nawet bardzo. Dlatego bałam się tej trasy, ale na równi z obawami, chciałam zobaczyć widoki, które większość chwali. 

Spakowaliśmy się na wyprawę całodzienną, żeby sobie posiedzieć w pięknych okolicznościach natury i ahoj przygodo! 


Na starcie, gdy było całkiem przyjemnie, szlak taki jaki lubię, nic tylko Tupać. Dreptaliśmy sobie radośnie, a gdy byliśmy na 1/4 odcinka usłyszeliśmy, że gdzieś jest burza, grzmiało sobie delikatnie, można ładnie napisać  - pomrukiwało. Szliśmy więc dalej,  bo przecież już tyle za nami, nie ma co się bać. I nadszedł kryzys. Mój rzecz jasna. Szlak zrobił się wręcz okrutny, każdy krok był dla mnie męczarnią, w pewnym momencie zapytałam ile nam zostało i gdy usłyszałam, że ponad połowa tego co przeszliśmy zwątpiłam, a raczej czułam się pokonana. Mówię do mojego R, że ja zawracam, nie dam rady bo zaraz zaryje nosem o te kamienie. Gdy mieliśmy się wycofywać spotkaliśmy kuzynkę mojego R, która właśnie wracała ze spaceru, no i mówię do niej, taka rozżalona, jak bardzo chciałam pójść, ale chyba się przeliczyłam z kondycją. Na co Ania odpowiedziała, że miejsce w którym jesteśmy, jest kryzysowe nawet dla wyjadaczy, żebym szła dalej, bo za chwilę szlak się zmieni i będzie dobrze. Stwierdziłam, że ok, mogę jeszcze kawałek spróbować, jeśli nic się nie zmieni wracamy. 
Słuchajcie, faktycznie, minęliśmy ten punkt kryzysowy, jak dostałam powera, tak wystrzeliłam do przodu nie zważając na wcześniejszy spadek formy. 


Minęliśmy koralową ścieżkę  i już radośnie wręcz podbiegłam w stronę śnieżnych kotłów. Doczekać się nie mogłam widoku, bo wiedziałam, że będzie zacny, ale co innego wiedzieć ze zdjęć, a zobaczyć na żywo. 



Tutaj jeszcze widok z punktu widokowego przy skałach paciorkach, bardzo fajne miejsce na chwilę oddechu i odpoczynku, kiedy można się pozachwycać widokami.  No ale, przecież punkt docelowy kotły! Idziemy sobie idziemy i wtem...


Wejście zamknięte. Normalnie to był moment, w którym rozważałam czy jednak nie szkoda mi pieniędzy na mandat, ale z drugiej strony jakoś nie bardzo miałam ochotę się komukolwiek tłumaczyć. Zmęczona i wściekła, mówię do mojego R, że nie po to szłam tyle kilometrów tąmordercza trasą, żeby teraz zawracać - idziemy na górę! 


Sami zobaczcie być tak blisko i się poddać, no to nie ja, choćbym miała naprawdę nosem ryć po ziemi - albo deskach ;). stwierdziłam, że idę i koniec. Nie będę czarowała, że miałam super siły, szykowałam się na dojście do stawów, tam już nie było przewyższeń, a szczyt to jednak pięcie się cały czas do góry...

No i to już wyglądało mniej więcej tak, że szliśmy zygzakiem, który mnie doprowadzał do szału, chociaż wiedziałam, dlaczego właśnie w ten sposób wygląda wspięcie na szczyt, więc dreptalam ledwo żywa, ale równie uparta gdy w końcu ..


Widzicie te chmurę? Była czarna, a to nie była deszczowa chmura tylko burzowa. Grzmiało coraz mocniej i co gorsza kierowało w naszą stronę. Właśnie w tym momencie, stwierdziliśmy, że pójście w zaparte nie ma sensu. Na szczycie nie ma schroniska, to co widać jest nadajnikiem, bez dostępu dla turystów, w razie burzy, jesteśmy na otwartej przestrzeni. Aż taką ryzykantką nawet ja nie jestem. Nie boje się burzy, ale wiem, jak się może skończyć w górach. Tutaj zmiana może przyjść nagle, a wiedziałam, że jest dosyć agresywna, bo mamusia zdała mi raport co się działo u niej. 

R powiedział, że nie ma sensu ryzykować, kotły nam nie uciekną, nie mamy znowu tak daleko, żeby iść w zaparte. Odpuściliśmy. Było mi cholernie żal, bo uwierzcie spory to był wysiłek, byłam wręcz wykończona, a musiałam obejść się smakiem. Nie zobaczyłam z dołu, ani z góry. Cóż, widać mam pójść jeszcze raz.




W czasie powrotu, grzmiało coraz bardziej, zrobiło się wręcz upiornie ciemno, na szczęście deszcz nas złapał gdy zeszliśmy z tego najgorszego pionu, bo tam to chyba od wilgoci, w tych naszych bucikach byśmy nogi połamali. Mamy też miłe wspomnienia, fajnych ludzi spotkaliśmy po drodze, było wesoło, z niektórymi szliśmy spore odcinki, tak więc klimat był udany. 



Musiałam uwiecznić te dwa drzewa, pomiędzy którymi widać szczyty. Niesamowicie się obok siebie prezentuje. Życie i śmierć, jedno w pełni siły, a drugie już u kresu żywotu. Wspaniały kontrast. 

Jak widzicie, śnieżne kotły miałam na wyciągnięcie ręki, ale natura postanowiła, że to jeszcze nie był ten czas i będę musiała wrócić ponownie. Dlatego wyczekujcie kolejnej relacji z tego miejsca, ale chyba dopiero w okolicach sierpnia/września. 




maja 23, 2023

maja 23, 2023

Przegrana

Przegrana


 

Kontynuacja cyklu z komisarz Iwoną Banach. Po zakończonej "Wybranej", wyczekiwałam premiery i dalszej części wydarzeń, które bardzo mnie wciągnęły. Na szczęście nie musiałam długo czekać. Gdy tylko tytuł pojawił się w zasobach Legimi, pobrałam książkę i zaczęłam czytać. O tym co działo się wcześniej pisałam w poprzedniej recenzji - od razu nadmienię, jeśli nie macie za sobą pierwszej, lepiej ominie zarys fabuły i sprawdźcie podsumowanie, dzięki czemu unikniecie ewentualnych spoilerów, który na tym etapie są nieuniknione. 


Iwona już wie, że została wmanewrowana w zadanie, które nie do końca było legalne i  nie działo się zgodnie z prawem wykonywanego przez nią zawodu. Czuje się podwójnie oszukana, a w głowie ciągle towarzyszy przeświadczenie, że jej zwolnienie z pracy i sytuacja, która rozpoczęła lawinę nieszczęścia, były z góry zaplanowane. Jednak nie ma pojęcia w jaki sposób udowodnić swoją niewinność. 

Tymczasem musi odnaleźć Matta, który rozpoczął krucjatę przeciwko klientom klubu. Wiadome jest, że ma informacje,jakich nie posiada policja. Idzie według sobie znanemu schematowi, więc nikt nie wie kiedy i w kogo uderzy. Przed Banach trudne zadanie, zwłaszcza gdy szukając informacji na temat Grzelińskiego, wychodzi na jaw, jego powiązanie z Krzysztofem - zaginionym partnerem kobiety. Element po elemencie składa układankę, a obraz jaki zaczyna się ukazywać wywołuje coraz więcej pytań, na które brakuje odpowiedzi. 

Gdzie jest Matt i Krzysztof? Co skłoniło tego drugiego mężczyznę do nagłego zniknięcia i dlaczego, funkcjonariusz tak osobiście zaangażował się w sprawie nielegalnego klubu, by zrezygnować z aresztowania, tylko wymierzenia krwawej zemsty? Jaka jest prawda i kto się za nią kryje? 



Seria z komisarz Iwoną Banach należy do bardzo dynamicznych, wywołujących w czytelniku wiele przeróżnych emocji. Tutaj od pierwszej strony akcja szybko się rozpędza i tak naprawdę nie wyhamowuje aż do samego zakończenia.  Może nie jest to książka brutalna w sposób dosłowny, ale bardziej działa na emocje, bo kiedy człowiek zacznie myśleć, że sytuacje, które są opisane mogą istnieć - a niestety możemy być pewni, że tego typu kluby istnieją, skóra cierpnie. To nie miejsca, gdzie ktokolwiek ma skrupuły, co jeszcze bardziej zachęca zwyrodnialców w krawatach. 

W tej części razem z Iwoną, tropimy przeszłość człowieka, który wciągnął kobietę  do tego procederu, o ile początkowe pobudki były słuszne, tak później okazało się, że zwierzchnicy nie mieli pojęcia o poczynaniach Grzelińskiego, jak również we wmieszaniu do zadania byłą wtedy komisarz Banach. Tym bardziej nasza bohaterka czuje rozgoryczenie, które może zniwelować odnalezienie człowieka, który zniszczył jej jak dotąd stabilne życie.  Niestety każdy kolejny krok, będzie prowadzącym do przepaści. Często się mówi, że jeśli prawda ma zabić - skłam. Myślę, że w sytuacji w jakiej znalazła się Banach, nie wiadomo co bardziej może zniszczyć. Gdy na pewnym etapie śledztwa, odsłaniają się karty, a te jasno prowadzą w stronę Krzysztofa. 

Przegrana - jakże ten tytuł jest wymowny i nie chodzi o sprawy zawodowe czy finansowe. W tym przypadku Iwona Banach traci o wiele więcej.  Wydarzenia, w których bierze udział czytelnik są bardzo intensywne i jak napisałam wcześniej - bardzo grają na emocjach. Dodatkowo zaczynamy grzebać w przeszłości, a tą często lubi ukrywać różne "smaczki". Ciekawie zostały ukazane te elementy fabuły i wreszcie wyjaśnienie, dlaczego Grzeliński tak fanatycznie podszedł do sprawy klubu. 

Jeśli mogę mieć swoje małe uczucie niedosytu - to jest nim zakończenie. Chyba spodziewałam się czegoś innego. Z drugiej strony, nie mam pojęcia jak inaczej mogło zostać ukazane. 

Była to niesamowita historia, a wydarzenia, opisane w obu częściach bardzo mocno zaangażowały moją głowę. Cieszę się, że poznałam twórczość Marka Stelara, będę wyczekiwała kolejnych książek. Ze swojej strony szczerze polecam. 


maja 19, 2023

maja 19, 2023

Noc Muzeów

Noc Muzeów

   


Braliście kiedyś udział w organizowanej akcji - Noc Muzeów? Nie ukrywam, było to moje pierwsze aktywne uczestnictwo, chociaż nocą trudno nazwać, bo jak zauważyła, jest to tylko z nazwy, noc może i w większym mieście, a tych mniejszych to późne popołudnie i wczesny wieczór.  Jednak nie narzekam, bo właściwie dla mnie samą radością było zobaczenie miejsc, które wcześniej były zamknięte przed zwiedzającymi. A dziś będzie o pałacu Lenno we Wleniu. Mam najbliżej do miasteczka, o Zamku we Wleniu już pisałam, dziś dlatego będzie o pałacu, który stoi bardzo blisko, na tym samym wzniesieniu. Dlatego przyjeżdżając w odwiedziny do Zamku, można za jednym razem wstąpić do pałacu na pyszne ciasto i kawę. 



Pałac dowiedziałam wiele razy, była w kawiarni, która serwuje naprawdę bardzo smaczne ciasto, ale poza kawiarnią, nią miałam okazji zobaczyć dalszej części budowli, a już o zamkniętym ogrodzie pałacowo- Zamkowym nie wspomnę. Za każdym razem jak byłam, podglądałam przez mury, nie mogłam przeżyć, że jest zamknięty. A tutaj proszę, nadarzyła się okazja. Dodatkowo w pałacu odbywał się koncert - Historie ukryte w muzyce. Tak więc uczta również dla ucha. 







Wnętrze pałacu - jak widać dosyć minimalistycznie urządzony, można wręcz stwierdzić, że wnętrze jest takie bardzo surowe, według mnie bez wyrazu. Niżej zamieszczę zdjęcia miejsc, które są dopiero w remoncie. Ciekawe jak będą wyglądały w efekcie końcowym. 



Ostatnie zdjęcie ukazuje przejście do wyjścia w stronę ogrodu, który zazwyczaj jest zamknięty. Właśnie nim przeszliśmy, ciekawa opcja przejścia nad ścieżką prowadzącą w stronę Zamku, takim mostkiem prowadzącym do szpaleru drzew otwierających ogród. 



Nade mną jest wspomniane wcześniej przejście z pałacyku do ogrodu. Świetnie jest to zrobione :). 






A tu już wspomniany ogród, może nie robi spektakularnego wrażenia, ale nie ukrywam lubię bardziej swojskie klimaty. Myślę, że ma potencjał tylko potrzeba nakładu pracy i więcej kwietnej roślinności. Za to niezapominajki nie zawiodły :).  Była jeszcze możliwość od godziny 20.00 wejście na Zamek z zapalonymi lampionami, co według mnie byłoby świetnym pomysłem gdyby organizatorzy, mieli świadomość o której godzinie zapada zmrok. Niestety w połowie maja, zachód słońce jest dużo później, o tej godzinie było całkiem jasno, więc te latarnie nie miały sensu.. Dlatego sobie odpuściliśmy. Szkoda, ponieważ byłam bardzo nakręcona, na NOCNE zwiedzanie, a nie wieczorne jeszcze przed zmierzchem. Cóż, może za rok będzie lepsza organizacja czasowa? Oby. Niemniej, dobrze, że są chęci wyjścia na przeciw taki akcjom i jak najbardziej trzeba kibicować. Na koniec wrzucę wam zdjęcia mnie samej, bo w końcu miałam okazję przyodziać sukienusie :)) Nawet zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie z R, ale niestety nie mam pozwolenia na publikację, co poradzić, ten mój chłop nie lubi udostępniać wizerunku. Trzeba uszanować. 



Jak widać problem z ustawieniem nóg jest aktualny. Może kiedyś się "naumie" stawać jak człowiek, mimo to, docencie moje starania, chciałam wyjść paradnie, jak na okoliczności ;)). 




Copyright © Niekończące się marzenia , Blogger