sierpnia 30, 2023

sierpnia 30, 2023

Idą zmiany!

Idą zmiany!

 


Zazwyczaj podsumowania są robione z końcem roku. U mnie będzie inaczej. Bo kończące się wakacje, kończą pewien etap i u mnie. 

Gdy niespełna rok temu zdecydowałam, że potrzebuję odpoczynku, że po urlopie nie jestem wstanie wrócić do pracy. Nie miałam pojęcia, jak długa i trudna droga przede mną. Wiedziałam jedno - nie daje rady. Co mnie czekało? Ano wiele. To była niesamowicie wyboista trasa, w większości pod górę. Dopiero gdy zwolniłam, poczułam jak wielkie nadbagaż ze sobą niosę, a zbędnych rzeczy było naprawdę wiele. 



 Na początku nie czułam zbyt wiele, ot po prostu odpoczywałam. Cała siła uderzeniowa przyszła później. I wtedy zrozumiałam, że w ostatnim momencie zatrzymałam ten mój pociąg. Wysiadłam nie wiedząc, co dalej?  Aż pewnego dnia, przyszła konfrontacja z samą sobą. Uwierzcie mi na słowo - zabolało.  

Nie będę pisała o poprzedniej pracy, mam takie przeświadczenie, że co było w jakimś miejscu, zostaje w nim. Nie chcę do tego wracać. Jedynie tyle, że ten etap w życiu był porządną lekcją, która mnie przemieliła jak maszynka do mięsa;).  Właściwie, to w bloggerze brakło by miejsca, na spisanie tych historii ;)))). 



Myślę, że bardzo ważni są ludzie, którzy nas otaczają. Gdy powiedziałam mojemu R, że ja już nie mogę, że na myśl o pracy robi mi się niedobrze i po prostu wstanie z łóżka i wyjście z domu jest koszmarem. Powiedział jedno - odejdź. Tylko najpierw musiałam stanąć na nogi. Bo wiecie, gdy człowiek doprowadzi się do takiego momentu, rozwiązanie umowy nie jest lekarstwem. Problem zostaje dalej. Dlatego zdecydowałam się na zwolnienie.  Musiałam nabrać siły i mocy, do podjęcia nowego wyzwania. 

Naprawdę jestem wdzięczna, że miałam w tym czasie przy sobie mojego R. Był moim terapeutą, przyjacielem i ogólnie wszystkim. Jeśli potrzebujecie wsparcia - polecam mojego chłopa ;)). 

A tak poważnie, nie było mi łatwo. Tak naprawdę, dopiero teraz widzę zmianę, która we mnie zaszła. Nawet kiedy trzymałam w ręku papier o zakończeniu pracy, nie czułam się na siłach zaczynać nowe. Odetchnęłam z ulgą i dopiero wtedy, zaczęłam wychodzić na prostą. 

Najlepszą terapią było dla mnie... pieczenie! Dla każdego bliższego znajomego, było szokiem, ponieważ do tej pory nie znosiłam pieczenia. Gotowanie jeszcze jako tako. A tutaj nagle, rozpoczęłam przygodę w kuchni. Nie miałam pojęcia jak cudownie działa zagniatanie ciasta, po prostu wszystkie negatywne emocje uciekały w siną dal. I gotowanie... ojejku ileż nowych przepisów przetestowałam. Ku radości mojego R, który uwielbia ciasta, w domu zagościły wypieki, jakie tylko miał ochotę zjeść. 

Taaak, kuchnia w pewnym momencie stała się moim azylem. Będę polecała każdemu, kto zmaga się z samym sobą. To naprawdę potrafi zdziałać cuda! 



Podróże również bardzo mi pomagały. Chodzenie po górach, między polami czy w lesie. Aktywność fizyczna dawała mnóstwo radości. Na początku nie byłam za bardzo chętna, chciałam być w domu, odpoczywać. Na szczęście później wszystko się odwróciło, ciągnęło mnie wszędzie. Między ludzi, do kina, na spotkania ze znajomymi. W końcu przyszedł moment, kiedy poczułam - wracam! 

Jednak najważniejsze do czego doszłam. To było uświadomienie sobie, jaka nie chcę już być. Zrozumiałam, że ta wersja mnie, którą się stałam na pewnym etapie, jest po prostu okropna. A ja taka nie jestem i muszę coś z sobą zrobić. 



Pamiętam, że dotarłam do etapu gdy narzekałam na wszystko. Chodziłam z miną marsową, albo jak to mówi moja mamusia - skrzywiona jak środa na piątek ;). Wiecie to było ocknięcie - co ja robię? Dlaczego wszystko widzę w negatywach? Przecież tak się nie da żyć. Powiedziałam o tym mojemu R, na co on odpowiedział - zmień to w sobie. Z jednej strony poczułam złość, jakże łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. A z drugiej, kto ma mnie zmienić, jak nie ja sama? To moi drodzy, było najtrudniejsze. 



Praca z samą sobą nie jest łatwa. Wytknięcie swoich błędów i stanięcie z nimi na przeciw nie należy do przyjemnych, ale warto. Nie lubiłam tamtej siebie, ale też nie chciałam przyznać, że mam parę rzeczy do poprawienia. Na szczęście, małymi kroczkami, etap po etapie działałam.  



Nie piszę tego by się przechwalać, chociaż uważam, że każdy sukces, ten podjęty z samym sobą powinien być doceniany. Jednak myślę, że nauczyliśmy się iść mimo wszystko do przodu, źle czy gorzej idziemy. Nasze problemy, rozgoryczenie rosną w siłę, przestajemy czuć radość z tych wielkich rzeczy, małych od dawna się już nie zauważa. Jest po prostu źle, ale nic nie robimy.
 Uważam że lepiej się zatrzymać i wysiąść z tego pociągu, by móc dostrzec przyczynę naszego niepowodzenia i zmienić kierunek na lepszy.  Ja nie żałuję. 



No dobrze. To teraz moja zmiana. Od września zaczynam pracę! :)) Jestem szalenie podekscytowana i jeszcze bardziej zestresowana ;). Nie mam pojęcia czy sprawdzę się na nowym stanowisku, ale mam  w sobie pełno wiary, że podołam. A jeśli nie? Cóż, będę się cieszyła, że odważyłam i na pewno wyciągnę mnóstwo wniosków. Zrozumiałam jedno, niepowodzenie nie jest końcem świata. 

Wiem, że będę bardzo tęskniła za moją kochaną Ewelinką z poprzedniej pracy, ale wiem też jedno. Nasze ścieżki zawodowe rozjechały się tylko na chwilę...:). 







sierpnia 27, 2023

sierpnia 27, 2023

To teraz Żagań

To teraz Żagań

 


Ostatnio jest mnie tutaj mnie, ale i dzieje się bardzo wiele. Jeszcze nie chcę pisać konkretów, jednak gdy przyjdzie odpowiednią chwila na pewno napiszę. Tymczasem, dziś będziemy zwiedzać Żagań.

Wyjechaliśmy rano, by po ponad dwóch godzinach podróży dotrzeć do upalnego miasta. Jak wspomniałam we wcześniejszym poście, były to początków upalnego tygodnia. I naprawdę ten dzień był parny i gorący. W mieście to uczucie się potęgowało. Na szczęście chęć zwiedzania była silniejsza. Na pierwszy ogień wybraliśmy pałac, przy którym znajdował się spory park. 



Pałac Lobkowitzów został wybudowany w latach 1631-1686. Jest bardzo duży obiektem, w którym część pomieszczeń została przeznaczona do użytku publicznego. Znajduje się dom kultury, biblioteka, a nawet stowarzyszenie szachistów. Można zwiedzać za darmo - w upał, było przyjemnie chłodno, dlatego z radością przemierzaliśmy pałacowe korytarze. 




Zdjęcie  w lustrze - w dodatku takim. Nie mogłam sobie odmówić. Jest przepiękne i stylowe.

W holu przy głównym miejscu znajduje się przekrój pnia 800 letniego Buku. Przyznam, że robi wrażenie, jest naprawdę ogromny. Aż szkoda, tak wielkiego drzewa. 

Urocza ławeczka, a nad nią wystawa zdjęć. W tym korytarzu było kilka innych ekspozycji, obrazy i rzeźby. Różne style i wizję twórców. Niektóre wzbudzały mieszane odczucia, ale na pewno warte zobaczenia. 




Kolejne korytarze skrywały gabloty z przepięknymi zastawami. Komplety kawowe, jak również zestawy obiadowe. Przepiękne zdobienia, bardzo lubię te klimatyczne ręcznie malowane wzory. Nie zrobiłam zdjęć wszystkiemu ponieważ, polecam samemu obejrzeć :).
 

A po opuszczeniu pięknego pałacu jak i parku, ruszyliśmy na spacer po mieście, gdzie trafiliśmy na dwa piękne murale. 



Ten drugi malunek podbił moje serduszko. Jest przepiękny i nie mogłam się na niego napatrzeć. 

Gdy obejrzeliśmy w miasto - chociaż nie ukrywam nie całe, bo jednak upał było dotkliwy i marzył się nam odpoczynek nad wodą, a mieliśmy zaplanowany nocleg właśnie na jeziorem. Postanowiliśmy pojechać do punktu docelowego. 



Góra piachu w Gryżycach, jest to żwirownia przy której utworzono zbiorniki wodne. Jest plaża strzeżona  z ratownikami. Świetne miejsce, dookoła lasy i właśnie ta góra piachu. Miejsce do biwakowania dla całych rodzin. Bardzo fajnie, że oddzielono miejsce, gdzie można spokojnie pójść z dziećmi, jest nadzór ratowników, a wiadomo bezpieczeństwo nad wodą jest ważne. 


Przyznam się szczerze, że widoki z tej góry były cudowne i wspaniale wyglądało zachodzące słońce. Zwłaszcza, że w oddali było widać nadchodzącą burzę. Błyski piorunów i słońce, które przebijało pomiędzy chmurami. No bajka. Nawet przez chwilę udało mi się "złapać" w dłoń :))). 

sierpnia 16, 2023

sierpnia 16, 2023

Weekendowa wycieczka

Weekendowa wycieczka

 


Długi sierpniowy weekend zapowiadał się upalnie. Większość znanych mi osób żyło w dramacie, bo przecież ukrop, jak więc funkcjonować? Mam upały nie straszne. Stwierdziliśmy, że Ahoj przygodo! Spakowaliśmy co potrzebne do auta na jeden nocleg i wyruszyliśmy w Lubuskie szukać ciekawych miejsc. Pierwszy na tapecie był Żagań, ale dziś będzie o Żarach i Diabelskim moście. 

Mój R od jakiegoś czasu wspominał, że chce zobaczyć Żagań i Żary, a kto nas już regularnie odwiedza ten wie, że zwiedzać miasta bardzo lubimy. Nawet te najmniejsze. Dlatego nie zastanawiając długo, postanowiliśmy w te wolne dni pojechać do obu wspomnianych wcześniej miast. Ja po cichu planowałam podróż w jeszcze jedno miejsce, ale o tym później. 

Tymczasem Żary, przyjechaliśmy wcześnie rano. Już przed godziną 9.00 było naprawdę gorąco, trochę wątpiłam w powodzenie naszych planów, ale nie zna mnie ten, kto myśli, że pogoda może zatrzymać takiego uparciucha w planach zrealizowania marzenia. No ale, zanim marzenie, pierwszy punkt docelowy. Wyruszyliśmy spokojnym krokiem z parkingu w stronę centrum. Miasteczko bardzo przyjemne dla oka. Wczesna pora to ludzi brak, poza wiernymi radośnie śpiewającymi w kościele - co było dobrze słychać dzięki głośnikom na zewnątrz budynku. 


Myślę, że to jest główny deptak miasta, ładna uliczka z kamieniczkami po bokach, sporo knajpek i ogólnie klimatyczna.  Po drodze spotkaliśmy tych oto przystojniaków:



Zaglądałam do czapki, ale zamiast pieniążków była woda  ;)). Cóż, nie sprawdzałam jaka dokładnie woda :)). 

Idąc dalej trafiliśmy na mapę miasta - bardzo lubię te mapy, człowiek może sobie poszukać ciekawych miejsc bez błądzenia, czy odpalania nawigacji w telefonie (nawet z tym potrafię się zgubić).  No ale, na mapie zobaczyliśmy, że jesteśmy bardzo blisko kompleksu Zamkowo-Pałacowego. Nie zastanawiając dłużej skierowaliśmy nasze kroki w tamtą stronę, a naszym oczom ukazał się następujący widok. 




Trochę smutny widok. Budowla niesamowita, mimo stanu robi ogromne wrażenie, ale gdy człowiek podejdzie bliżej, widać jak wielkie straty czas poczynił. Przykro patrzeć na stan wołający o pomoc. Niby ktoś się tym zajmuje, ale średnio idzie postęp pracy. Cóż, może kiedyś odkupi przedsiębiorca z zagranicy i Zamek odzyska dawną świetność. 

Na szczęście park należący do zamku, lepiej jest zarządzany i z przyjemnością spacerowaliśmy pięknymi alejami. 



Park jest naprawdę wielki, ale nie ukrywam nie robiłam każdemu miejscu zdjęć, chciałam po prostu cieszyć się widokiem. Ganianie z aparatem jest fajne, jednak odbiera przyjemność doświadczania. 

Gdy wyszliśmy z parku i szliśmy w stronę parkingu, natknęliśmy się na ciekawe miejsce - zauważyłam, że Żary jest dosyć aktywnym kulturalnie miasteczkiem! Czego można pozazdrościć ponieważ nie wszędzie miasta dbają o rozwój w tej dziedzinie. 




W tym miejscu są organizowane koncerty na żywo - według mnie świetna inicjatywa. Jest kawiarnia, można podczas spotkania ze znajomymi na powietrzu doświadczać spotkania z muzyką młodych twórców. Super! 
Tym miłym akcentem kończymy wycieczkę po Żarach, zabieram Was kochani w miejsce o którym marzyłam przez wiele lat. Nawet byłam blisko, dzieliło mnie zaledwie 7 km, ale zabrakło czasu..



Na początku piękny mural, na który trafiliśmy po drodze... No ale, miejsce docelowe to....

 
Diabelski Most! Albo jak kto woli po niemiecku - Rakotzbrucke.  Znajdujący się w parku rododendronów Kromlau. Miejscowość 7 km od granicy polsko-niemieckiej. To właśnie te siedem kilometrów wtedy mnie dzieliło, ale mieliśmy inne plany podróżnicze i z bólem serca musiałam odpuścić. Teraz, mimo upału - bo 32 stopnie w cieniu dawało się we znaki, nie było wstanie mnie powstrzymać. Musiałam pojechać i zobaczyć miejsce, do którego lata temu, jeździły na sesję zdjęciowe wszystkie moje znajome ;). A ja patrzyłam i zazdrościłam. Nie sesji, ale widoku. Nareszcie się udało i żeby nie było, swoją sesję również zrobiłam, ale bez wynajmowanego odpłatnie fotografa;))





Dopiero na miejscu - bo szalona moja głowa, nie doczytałam, że most jest w parku rododendronów. I teraz próżno oczekiwać kwitnącego krzaka... A przecież mogłam uprzeć się na czerwiec.. Cóż poradzić. Muszę obejść się smakiem. Słuchajcie, jeśli będziecie w Lubuskim, koniecznie odwiedźcie Łęknice i Park Mużakowski, znajduje się w nim, po stronie Niemieckiej, przepiękny Pałac, ale sam park robi olbrzymie wrażenie, pisałam i pokazywałam Tutaj. Zagospodarujcie więcej czasu, żeby pojechać i zobaczyć ten właśnie most :). 

A na koniec moje zdjęcie przy moście - skoro już się dotelepałam ;)




Następny wpis będzie o Żaganiu :) 

sierpnia 13, 2023

sierpnia 13, 2023

W imię miłości. Opowieść o wielkim uczuciu w najtrudniejszych chwilach

W imię miłości. Opowieść o wielkim uczuciu w najtrudniejszych chwilach

 


Po otrzymaniu propozycji "W imię miłości. Opowieść o wielkim uczuciu w najtrudniejszych chwilach", byłam przekonana, że spotkam się z historią, która wzbudzi we mnie wiele emocji. Temat poruszony przez autorkę, jest niebywale trudny.  Decyzja zakończenia życia na etapie, gdy jeszcze świadomość jest sprawna i ciało nie odmawia posłuszeństwa. Odwaga, czy pójście na skróty? Można zadawać wiele pytań. Jednak Amy Bloom postanowiła opowiedzieć światu historię z perspektywy żony, która musiała stanąć u boku mężczyzny zdecydowanego na śmierć. Jaka była to droga? 



Książka ukazuje czas na chwilę przed śmiercią męża Amy Bloom oraz retrospekcje ważniejszych wydarzeń. Wstawki przybliżające czytelnikowi jakimi byli ludźmi zanim usłyszeli diagnozę, również już po tym kiedy się o niej dowiedzieli.  Amy opowiada czytelnikom jak doszło do poznania Briana, co sprawiło, że będąc już w wieku dojrzałym postanowili spróbować szczęścia we dwoje. Później wracamy do momentu na kilka dni przed wyjazdem do kliniki. Autorka dzieli się wspomnieniami ostatnich wspólnych spacerów, rozmów oraz przemyśleń, które towarzyszyły jej po przybyciu do Szwajcarii. 

Wszystko zostało bardzo dokładnie zaplanowane. W chwili gdy Brian dowiedział się o chorobie, było wiadomo, że nie będzie chciał umrzeć pokonany przez własny mózg. Bardzo szybko zdecydował o śmierci na własnych warunkach. Dla Amy jego decyzja oznaczała proces szukania odpowiedniego miejsca, gdzie procedura odbędzie się w pełni legalnie bez problemów prawnych. Sprawa okazała się bardziej skomplikowana, niż mogli się spodziewać. W Stanach Zjednoczonych można otrzymać zgodę na zakończenie życia dopiero, gdy stan zdrowia jest krytyczny. To znaczy egzystowanie w wielkim cierpieniu fizycznym, ale również rokowania na przeżycie nie mogą być dłuższe niż pół roku. 

Wiadome było, że przypadek Briana zostanie odrzucony. Miał przed sobą więcej niż pół roku. Pozostało znaleźć odpowiednie miejsce poza granicami kraju. I znaleźli - w Szwajcarii. Diginitas nie posiada aż tak restrykcyjnych wymagań. Pacjent musi być sprawny umysłowo i fizycznie, z zaświadczeniem od psychiatry, że nie leczył się nigdy na depresję. Nie miał innych problemów psychicznych. 
Amy Bloom zdecydowała się napisać do Dignitas z prośbą o wstępną analizę ich przypadku  w celu zakwalifikowania.

Pozostawało czekać na odpowiedź i mieć nadzieję, że tym razem odpowiedź będzie pozytywna. Inaczej przed Amy Bloom, ukazałaby się wizja niezbyt legalnego sposobu zakończenia cierpienia ukochanego męża. 



Trudno jest pisać opinię do książek biograficznych. Zwłaszcza gdy głównym motywem jest śmierć bliskiej osoby autora. Niemniej, autorka  opisując historię swojego męża i również własną, dała przyzwolenie na dzielenie się swoimi przemyśleniami. Właśnie o tym, będzie moje podsumowanie. 

Nie mam pojęcia, czy miałabym odwagę na podjęcie decyzji o odebraniu sobie życia w taki sposób. Nie będę się o tym wypowiadała, ponieważ nie wiem. Raczej chciałabym by śmierć mnie zastała nagle, ale co szykuje przyszłość? Pozostaje czekać. 

Tymczasem postaram się opisać moje wrażenia dotyczące całej historii. "W imię miłości" - nie opowiada tylko o chwili zażycia śmiertelnej substancji, ale tego co działo się przed wyjazdem do Zurychu. Jakimi byli ludźmi Amy i Brian? No właśnie. Książka niby ma ukazać wielką miłość, ale ja nie mogłam się doszukać tego uczucia. Pani Blood, często powtarza jakim mąż był cudownym człowiekiem. Pięknie się ubierał i ładnie prezentował, jednak to wszystko było powierzchowne, bez uczucia. Jakby opisywała kogoś obcego. 

Kolejna sprawa to chronologia wydarzeń. Czasem rozdziały są podpisane datami, ale po chwili wpadamy w rozdział, który nie wiadomo do czego nawiązuje, jaki ma sens w odniesieniu do całości. Ot, autorka w trakcie pisania stwierdziła, że jakaś historyjka będzie pasowała, więc wrzuci do tekstu.  

Zabrakło mi uczuć, jakie można wyczuć między dwojgiem ludzi. Nie umiem tego sprecyzować, ale podobne historie czytałam ze łzami w oczach i bólem w sercu, tutaj tego nie było. Odniosłam wrażenie, że Amy nie umiała poradzić sobie ze zmianą męża, która nastąpiła przez chorobę. Mam świadomość, że nie było łatwo, wiem jak zachowują się osoby z podobną diagnozą, jednak Brian, nie był jeszcze na etapie kompletnego zaniku osobowości. Para uczęszczała na terapię, więc tym bardziej większość zachowań była dla mnie dziwna. 

W książce jest sporo informacji na temat choroby, tego ile osób zapada, jak można rozpoznać pierwsze symptomy oraz testy sprawdzające, czy istnieje ryzyko zachorowania - chodzi o wykrycie we wczesnym stadium. Według mnie, sporo z tych informacji było zapychaczem, ponieważ zainteresowani mogą sobie "wygooglować". Zwłaszcza dane obejmujące tylko Stany Zjednoczone.

Podsumowując.. Nie mam pojęcia, czy polecić prezentowaną książkę. Jest napisana bardzo chaotycznie. Można zrzucić to na stan emocjonalny autorki. Jednak z tego co odkryłam, inne publikacje są napisane na podobnie niskim poziomie, więc nie ma mowy o wpływie traumy na jakość tekstu. 
Kolejna sprawa. Uczucia. Tytuł wręcz krzyczy do czytelnika, jaka siła uczuć zostanie ukazana w środku. Możecie ochłonąć. Siła uczuć może i była, ale do napisania jak trudno przejść etap weryfikacji do świadomego samobójstwa - co bardzo złościło autorkę. 
Można odnieść wrażenie, że jest to opowieść napisana przez jedną z pielęgniarek pracujących w Diginitas. Jedyne co poczułam odkładając - to rozczarowanie i smutek nad zmarnowanym potencjałem. Wystarczyło włożyć więcej serca. 





Książka została przeczytana w ramach współpracy z wydawnictwem Filia.

 

sierpnia 10, 2023

sierpnia 10, 2023

Oppenheimer

Oppenheimer

 



Oppenheimer - film, na który musiałam pójść do kina, gdy tylko zobaczyłam fragmenty w internecie, kiedy przeczytałam o czym będzie. Wiedziałam, że muszę go zobaczyć na wielkim ekranie. I już teraz śmiało mogę napisać, że wszystkie nagrody, jakie są tylko możliwe, powinny trafić dla reżysera, aktorów i każdego kto pracował przy produkcji filmu.

Obserwowałam jakie wywierał wrażenie na oglądających. Przeczytałam wiele opinii i wysłuchałam sporo reakcji po obejrzeniu.  Było trochę zarzutów w stronę polityki. Tak, jest jej sporo, ale właśnie według mnie, bardzo dobrze. Ukazuje władze Stanów Zjednoczonych w całej krasie. Nie chcę za wiele pisać, ponieważ może ktoś być przed seansem. Szkoda bym zbyt mocno wpłynęła na interpretacje i spostrzeżenia widza. 
Jedyne czego się początkowo obawiałam, to czas. Film trwa trzy godziny, ostatni raz na tak długim seansie byłam 10 lat temu. Nie ukrywam, miałam wątpliwości, czy nie trwa za długo. 

Słuchajcie, moment w którym rozpoczyna się film, był jak wciągnięcie do innego wymiaru. Nie zwracałam uwagi na czas, chłonęłam wszystko całą sobą. 



Obsada. Uważam, że reżyser (Christoppher Nolan) dobrał wyśmienicie aktorów. Nie ma mowy o nieodpowiedniej kreacji. Oczywiście wielkie brawo i szacunek w stronę Kiliana Murphy - wcielającego się w postać Roberta Oppenheimera. Uwielbiam Kiliana.  Jest według mnie fenomenalnym aktorem, a to, co zrobił z rolą Oppiego, było niesamowite.  Nie wyobrażam sobie, by mógł go zagrać ktoś inny. Kolejny na liście jest Robert Downey Jr. jako Lewis Strauss. Moje wielkie "wow", co ten aktor zrobił! Charakteryzacja i całokształt... gdybym nie wiedziała wcześniej, kto wszedł w buty Lewisa Straussa, w życiu bym się nie domyśliła. Musicie koniecznie zobaczyć! Świetnie zagrała Emily Blunt. Postać żony wielkiego naukowca była mocno złożona, robiła wrażenie w odpowiednich momentach, a scena z prokuratorem rozbiła Bank.   

Tak naprawdę powinnam wymienić wszystkich aktorów, którzy otrzymali nawet najdrobniejszą rolę, ponieważ każdy, gdy przyszło jego pięć minut, był doskonały. 


O czym dokładnie opowiada film? Można powiedzieć, że przybliża sylwetkę człowieka, który uwielbiał swoją pracę i widział świat z  perspektywy  zapisów wzorów i reakcji. Niesamowicie zostało to ujęte w filmie. Odbiorca się zastanawia, jak to jest patrząc w przestrzeń widzieć wszystkie cząsteczki układające w całość. 
Oppenheimer miał swój świat i idee, którymi chciał zarażać innych ludzi - konkretnie studentów. Gdy został zauważony i wyznaczony do ważnego zadania -  zbudowania bomby, podszedł bardzo poważnie. Mam wrażenie, że cały proces, jakim było rozpisywanie reakcji, badanie składu i wszystko, co miało dać jak najlepszy efekt, odebrało Oppenheimerowi ocenę konsekwencji, czym dla ludzi będzie ta konkretna broń. Dla niego była najważniejsza efektywność powierzonej pracy. Oczywiście wiedział co robi, pragnął by wojna jak najszybciej się skończyła z sukcesem dla ukochanego kraju. 

Przemyślenia przyszły o wiele później, dużo później. 


Uwagę należy jeszcze skierować w stronę efektów, ponieważ nie można przejść obojętnie obok warstwy wizualnej filmu.  Podczas oglądania pierwsze co rzuca się widzom w oczy, jest podzielenie wątków, na kolory obrazu. Część, która dotyczy perspektywy widzianej z pozycji Oppenheimera ukazywana jest w kolorze. Z kolei wątki z komisją, oceniającą pracę naukowca, są czarno-białe. Oczywiście największe wrażenie robi ukazanie wybuchu bomby. Nie można tego opisać. Jedynym wyznacznikiem wrażeń widowni, niech będzie cisza panująca w kinie. Jakby wszyscy zamarli. 



Pozostaje zatem pytanie - czy warto zobaczyć film? Chyba nie ma wątpliwości, jeśli chodzi o moje zdanie. Jestem pod ogromnym wrażeniem filmu, szczerze obejrzałabym jeszcze raz. Myślę by wybrać się ponownie do kina. Naprawdę jest to film, którego nie można zobaczyć tylko raz. Przynajmniej w mojej ocenie. 

Jak zawsze zapytam, czy oglądaliście? Jeśli nie, czy macie w planach? Napiszcie koniecznie. 

sierpnia 07, 2023

sierpnia 07, 2023

Barbie - wrażenia

Barbie - wrażenia

 

                                                                    źródło

Po dosyć długiej przerwie od kina, wybrałam się na dwie głośne premiery. Na pierwszy rzut poszła Barbie. Wcale nie planowałam tego filmu, ale splotem kilku wydarzeń trafiłam na seans. 

Nie będę pisała, czy warto zobaczyć film, ponieważ jak można zauważyć zdania są mocno podzielone. Jest to, jak najbardziej normalne, ale przeciąganie liny na stronę za i przeciw, pozostawię bardziej doświadczonym recenzentom tej dziedziny. Podzielę się z Wami moimi wrażeniami, jak odebrałam produkcję, która u wielu wywołała skrajne emocje. 

 Nie miałam oczekiwań. Gdzieś przeleciały mi informacje o czym będzie, ale specjalnie się nie zagłębiałam.  Aha, zaznaczę, że Barbie mimo tytułu, nie jest kierowana do młodszych odbiorców. Wiem, chodziły matki z nieco starszymi dziećmi, ale ile z tego wyniosły..? Chyba niewiele.            Mimo pastelowego różu i pięknych kolorów, film nie ma nic wspólnego z dziecięcą radością. Bardziej  ze sztucznością. 

Barbieland jest miejscem gdzie kobiety decydują o wszystkim. Jest to świat kobiet i dla kobiet, a Ken? Ken to tylko Ken, po prostu jest. Ma być przy Barbie, kiedy ona tego oczekuje i znikać, również na polecenie Barbie. 


                                                                        źródło

Film porusza sporo ważnych tematów. Można polemizować, czy zostały do końca wykorzystane, czy twórcy nie zmarnowali potencjału. Jednak w moim odczuciu, było kilka kluczowych wątków. Przy jednym z przykrością stwierdziłam, że chyba nigdy nie nastąpi zmiana. Co dokładnie? 

Oczekiwania wobec kobiet, ich wizerunku w społeczeństwie. Kobieta musi ładnie wyglądać, ale nie za ładnie, ponieważ będzie wyzywająca. Musi kochać dzieci, ale nie ma prawa za wiele rozmawiać o macierzyństwie. Okazywać uczucia, ale nie przesadzać. Być inteligenta, ale nie zarozumiała. Lista jest naprawdę długa i w pewnym momencie, spłynęła na mnie myśl. Nigdy nie słyszałam, by coś podobnego było w odniesieniu do mężczyzn. W założeniu mężczyźnie można wszystko. Wszelkie przewinienia, są łagodniejsze, bo to facet. Jeśli mężczyzna nie poświęca wystarczającą ilość czasu dzieciom - ok, no przecież pracuje! Jak kobieta pójdzie do pracy - co to za matka?! Gdzieś jest zapis, że dziecko jest w 90% obowiązkiem matki, a reszta to łaskawe zgaszenie światła w pokoju przez tatusia? Podobnych przykładów jest o wiele więcej. Dlatego właśnie ten fragment filmu wywołał we mnie bardzo smutne konkluzje. 

Nie będę się zagłębiała we wszystkie tematy. Jeśli ktoś jest zainteresowany, polecam zobaczyć film. Czy są mankamenty? Pewnie! Nie wszystko zostało do końca poprowadzone, co sprawia wrażenie nagle porzuconego pomysłu. 

W ogólnym rozrachunku uważam tę produkcję za wartą zobaczenia. Niestety - ja akurat nie znoszę tego - w filmie jest dużo śpiewu. Jeżeli lubicie musicale - ok, sceptycy mogą się mocno rozczarować. Dla  mnie śpiewy były dużym minusem. 

Gra aktorska była w porządku, chociaż kreacja Goslinga na filmowego Kena, mnie pokonała. Kompletnie nie pasował do tej roli, mimo wszystkich swoich atrybutów. Mam wrażenie, że aktor ze świetnym dorobkiem filmowym, miał niewiele do pokazania. O charakteryzacji nie wspomnę, ale w końcu był Kenem, na którego ja bym nie spojrzała. Margot Robbie podołała swojej roli, może nie wybrałabym właśnie tej aktorki do głównej roli, ale o dziwo przyjemnie się oglądało. 

Całość chwilami trąci kiczem i można odnieść wrażenie, że ktoś chciał upchnąć wszystkie aktualne bolączki społeczne, ale w ogólnym rozrachunku nie było tragedii. Na pewno skłania do wielu przemyśleń. Jestem ciekawa czy widzieliście film? Może planujecie? 

Copyright © Niekończące się marzenia , Blogger