No więc kochani, w minioną niedzielę postanowiliśmy udać się na śnieżne kotły, ale z tej perspektywy od dołu. Bo można iść na szczyt i z grzbietu oglądać stawu umieszczone w kotłach. Widoki ponoć są bardzo urodziwe i warto wybrać tę wersję trasy. Nie będę ukrywała, że moja kondycja jest jako taka, lubię chodzić, kocham góry, ale tylko mój R wie, jak wiele mnie to kosztuje wysiłku. Nie mam pojęcia dlaczego, bo ogólnie jestem bardzo aktywna fizycznie, po płaskim jestem wstanie przejść 30 km, niespecjalnie odczuwając - wiem bo sprawdziłam. A kiedy zbliżają się przewyższenia, no bywa trudno. Nawet bardzo. Dlatego bałam się tej trasy, ale na równi z obawami, chciałam zobaczyć widoki, które większość chwali.
Spakowaliśmy się na wyprawę całodzienną, żeby sobie posiedzieć w pięknych okolicznościach natury i ahoj przygodo!
Na starcie, gdy było całkiem przyjemnie, szlak taki jaki lubię, nic tylko Tupać. Dreptaliśmy sobie radośnie, a gdy byliśmy na 1/4 odcinka usłyszeliśmy, że gdzieś jest burza, grzmiało sobie delikatnie, można ładnie napisać - pomrukiwało. Szliśmy więc dalej, bo przecież już tyle za nami, nie ma co się bać. I nadszedł kryzys. Mój rzecz jasna. Szlak zrobił się wręcz okrutny, każdy krok był dla mnie męczarnią, w pewnym momencie zapytałam ile nam zostało i gdy usłyszałam, że ponad połowa tego co przeszliśmy zwątpiłam, a raczej czułam się pokonana. Mówię do mojego R, że ja zawracam, nie dam rady bo zaraz zaryje nosem o te kamienie. Gdy mieliśmy się wycofywać spotkaliśmy kuzynkę mojego R, która właśnie wracała ze spaceru, no i mówię do niej, taka rozżalona, jak bardzo chciałam pójść, ale chyba się przeliczyłam z kondycją. Na co Ania odpowiedziała, że miejsce w którym jesteśmy, jest kryzysowe nawet dla wyjadaczy, żebym szła dalej, bo za chwilę szlak się zmieni i będzie dobrze. Stwierdziłam, że ok, mogę jeszcze kawałek spróbować, jeśli nic się nie zmieni wracamy.
Słuchajcie, faktycznie, minęliśmy ten punkt kryzysowy, jak dostałam powera, tak wystrzeliłam do przodu nie zważając na wcześniejszy spadek formy.
Minęliśmy
koralową ścieżkę i już radośnie wręcz podbiegłam w stronę śnieżnych kotłów. Doczekać się nie mogłam widoku, bo wiedziałam, że będzie zacny, ale co innego wiedzieć ze zdjęć, a zobaczyć na żywo.
Tutaj jeszcze widok z punktu widokowego przy skałach paciorkach, bardzo fajne miejsce na chwilę oddechu i odpoczynku, kiedy można się pozachwycać widokami. No ale, przecież punkt docelowy kotły! Idziemy sobie idziemy i wtem...
Wejście zamknięte. Normalnie to był moment, w którym rozważałam czy jednak nie szkoda mi pieniędzy na mandat, ale z drugiej strony jakoś nie bardzo miałam ochotę się komukolwiek tłumaczyć. Zmęczona i wściekła, mówię do mojego R, że nie po to szłam tyle kilometrów tąmordercza trasą, żeby teraz zawracać - idziemy na górę!
Sami zobaczcie być tak blisko i się poddać, no to nie ja, choćbym miała naprawdę nosem ryć po ziemi - albo deskach ;). stwierdziłam, że idę i koniec. Nie będę czarowała, że miałam super siły, szykowałam się na dojście do stawów, tam już nie było przewyższeń, a szczyt to jednak pięcie się cały czas do góry...
No i to już wyglądało mniej więcej tak, że szliśmy zygzakiem, który mnie doprowadzał do szału, chociaż wiedziałam, dlaczego właśnie w ten sposób wygląda wspięcie na szczyt, więc dreptalam ledwo żywa, ale równie uparta gdy w końcu ..
Widzicie te chmurę? Była czarna, a to nie była deszczowa chmura tylko burzowa. Grzmiało coraz mocniej i co gorsza kierowało w naszą stronę. Właśnie w tym momencie, stwierdziliśmy, że pójście w zaparte nie ma sensu. Na szczycie nie ma schroniska, to co widać jest nadajnikiem, bez dostępu dla turystów, w razie burzy, jesteśmy na otwartej przestrzeni. Aż taką ryzykantką nawet ja nie jestem. Nie boje się burzy, ale wiem, jak się może skończyć w górach. Tutaj zmiana może przyjść nagle, a wiedziałam, że jest dosyć agresywna, bo mamusia zdała mi raport co się działo u niej.
R powiedział, że nie ma sensu ryzykować, kotły nam nie uciekną, nie mamy znowu tak daleko, żeby iść w zaparte. Odpuściliśmy. Było mi cholernie żal, bo uwierzcie spory to był wysiłek, byłam wręcz wykończona, a musiałam obejść się smakiem. Nie zobaczyłam z dołu, ani z góry. Cóż, widać mam pójść jeszcze raz.
W czasie powrotu, grzmiało coraz bardziej, zrobiło się wręcz upiornie ciemno, na szczęście deszcz nas złapał gdy zeszliśmy z tego najgorszego pionu, bo tam to chyba od wilgoci, w tych naszych bucikach byśmy nogi połamali. Mamy też miłe wspomnienia, fajnych ludzi spotkaliśmy po drodze, było wesoło, z niektórymi szliśmy spore odcinki, tak więc klimat był udany.
Musiałam uwiecznić te dwa drzewa, pomiędzy którymi widać szczyty. Niesamowicie się obok siebie prezentuje. Życie i śmierć, jedno w pełni siły, a drugie już u kresu żywotu. Wspaniały kontrast.
Jak widzicie, śnieżne kotły miałam na wyciągnięcie ręki, ale natura postanowiła, że to jeszcze nie był ten czas i będę musiała wrócić ponownie. Dlatego wyczekujcie kolejnej relacji z tego miejsca, ale chyba dopiero w okolicach sierpnia/września.