Sicario - w języku, a raczej slangu hiszpańskim
oznacza płatnego zabójcę. Jak większość się orientuje Meksyk czy też Columbia
poza pięknymi terenami oraz kulturą, słynie z okrutnych morderstw, porachunków
gangsterów i ogólnie złem w najczystszej postaci. Twórcy
filmu pokusili się o ukazanie małego fragmentu mrocznej strony świata
przestępczego, które ma swoje źródło dużo wyżej, u ludzi będących pozbawionych
wszelkich granic. Jak to wyszło w ogólnym rozrachunku? Czy reżyser (Denis Villeneuve) podołał i osiągnął zamierzony
cel, czy Sicario
uniosło swoją poprzeczkę?
Zacznijmy
od pomysłu fabuły, film rozpoczyna się dość mocno, nawet brutalnie. I za to
wielkie brawo. Nie ma przydługiego wstępu, niepotrzebnego budowania
napięcia. Grupa agentów FBI podczas jednej z akcji odkrywa ukryte ciała,
jak się okazuje był to masowy mord. Zleceniodawcą jest meksykański boss,
parający się przemytem narkotykami. Aby móc przechwycić głównego oprawcę grupa
musi dostać się do świata przestępczego, gdzie prawo rządzi się innymi kategoriami.
Młoda agentka - w tej roli Emily Blunt.
Zostaje wytypowana do wzięcia udziału w całym trudnym i oczywiście
niebezpiecznym przedsięwzięciu. Jak wiadomo Meksyk to nie Ameryka. Tam wszystko
wygląda inaczej.
Akcja
toczy się miarowo, nie można powiedzieć, że coś zostało rozwleczone, czy może
zbyt podkolorowane. Jest brutalnie, jest napięcie. I wszystko byłoby dobrze
gdyby momentami nie zaczęły się dziać dziwne rzeczy, mianowicie zbyt wiele
przeróżnych zbiegów okoliczności, wydawałoby się,że plan jest niebezpieczny,
misja na bardzo wysokim poziomie i nagle PUFF. Chyba wątki poboczne wzbudzały
więcej emocji, i tak naprawdę to one ratowały całość. Nie do końca
zrozumiałam dlaczego reżyser po dobrym rozpoczęciu postanowił pokierować fabułę
w taką, a nie inną stronę. Zamiar i pomysł był naprawdę bardzo dobry. Świetna
muzyka, wprowadzała odpowiednie emocje z czego jestem zadowolona, ale...Coś
zaczęło się rozjeżdżać, jakby nagle panu Villeneuve
znudziło się to co nagrywa, i postanowił szybciutko uciąć. Szkoda wielka,
ponieważ z tak ciekawą obsadą, scenariuszem można było naprawdę
"poszaleć", bez podkoloryzowania.
Co
się tyczy aktorów, mam skrajne uczucia. Byłam bardzo mile zaskoczona doborem i
wiele oczekiwałam... Niestety
postać, w którą wcieliła się Emily Blunt,
porażała swoją beznadziejnością. Agentka FBI, wysyłana do zadań specjalnych,
strzelająca do ludzi, nagle kiedy jej noga staje na Meksykańskiej ziemi,
przemienia się w ciapę z wiecznym grymasem przerażenia na twarzy. Do pewnego
momentu tłumaczyłam to zachowanie szokiem, jednak im dłużej, tym co raz gorzej,
kobieta drażniła do tego stopnia, że zaczęło mi to przeszkadzać w oglądaniu
filmu. Cały czas zastanawiałam się o co chodziło z jej rolą, po co na siłę
została upchnięta do filmu? Niby agentka, a przypominała "świeżaka"
dopiero co po ukończonej szkole policyjnej. Żenada. Moja ulubiona aktorka
doprowadzała mnie do szału, wprost nie potrafiłam znieść scen w których się
pojawiała.
Na
szczęście Sicario
broni doskonała gra Benicio Del Toro, który
wcielił się w rolę Meksykańskiego agenta, w prawdzie jego misja była bardziej
prywatna jak ku dobru całego społeczeństwa, jednak cała charakteryzacja i
wczucie w rolę było bardzo dobrze ukazane, widać aktor świetnie sobie poradził,
dzięki czemu Alejandro, mimo nie do końca nieskazitelnej przeszłości i
zamiarów, wzbudzał sympatię.
Nie
będę zbyt wiele rozwodziła się na temat całej obsady, wydaje mi się, że Blunt i Del Toro
grają pierwsze skrzypce, z tą różnica, że aktorka poległa z kretesem i nawet
jeżeli jej rola miała być właśnie taka, to niestety odegrała ją tak słabo
i nienaturalnie, że całość wołała o pomstę do niebios. W moim własnym odczuciu
największym atutem filmu jest rola Benicio Del
Toro, aktor dzięki któremu Sicario
się wybroniło. Bo ze względu na właśnie tę postać warto obejrzeć film, z
perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że to nie jest produkcja najwyższych
lotów, jednak nie można powiedzieć, że nie warto zwrócić na niego uwagi. Byłoby
to chyba zbyt krzywdzące. Nie ma szaleństwa, nie ma "ochów i achów",
ale było przyzwoicie... Gdyby nie Emily Blunt...
Podsumowując,
jeżeli nie podejdziecie do filmu zbyt krytycznie, a lubicie strzelaninę,
brutalne morderstwa i działalność przemytniczą, możecie śmiało sięgać po ten
film. Początek i zakończenie to takie mocne strony Sicario...
Tekst stanowi oficjalną recenzję dla portalu DużeKa.
Lubię Emily Blunt. Może bym skusiła się na film, gdybym zobaczyła ją w osadzie. Skoro wypadła tak kiepsko, raczej nie obejrzę.
OdpowiedzUsuńWidze, ze film raczej nie odnajdzie sie w kregu filmow, ktorymi jestem zainteresowana. Nie przepadam za tego typu kinem.
OdpowiedzUsuńZapraszam na nowy post:
http://kruczegniazdo94.blogspot.com