Chyba większość czytelników, zachwyciła się okładką tejże książki. Ma
bowiem w sobie coś, co przykuwa. I nie chodzi i pięknie połyskliwe
gwiazdy, a jeszcze jeden szczegół. Pewną tajemnicę, może i niepewność?
Tak było w moim przypadku gdy zobaczyłam książką po raz pierwszy.
Oczywiście spodobała mi się faktura, ale byłam ciekawa czy kryje się za
nią coś głębszego. Poznałam wcześniej kilka opinii, mniej więcej byłam
świadoma czego się spodziewać, ale czy na pewno?
Poznajemy dwoje przewodnich postaci. Augustine'a oraz Sully. Oboje dzieli przerażająca odległość. Ona gdzieś daleko w przestrzeni kosmicznej. On natomiast na kole podbiegunowym. Oddający się swoje pracy, robiący to, o czym całe życie marzyli i dążyli do tego, by teraz znaleźć się w tym właśnie miejscu.
Jesteśmy świadkami, zmagania się starszego już badacza z zimą, surowością natury, która nie ma litości. I chociaż Augustine radził sobie doskonale w podobnych warunkach, teraz odczuwa, czym jest nieprzenikniona natura. Całe życie patrzył w gwiazdy, na to, co ukrywają, co można z nich wyczytać. I nagle po latach spędzonych z oczami w niebie, zauważa otaczającą go ziemię, naturę oraz jej siłę, z którą często trudno sobie poradzić. Zwłaszcza gdy, dociera do mężczyzny postęp upływających lat, jego ziemska podróż dobiega końca. Nie ma pewności czy i jak przetrwa kolejną zimę. Dodatkową niepewnością napawa cisza, cisza świadcząca o czymś złym. Czy na całej planecie pozostał on jeden? Ten, który odmówił ewakuacji?
Między czasie przenosimy się w kosmos, gdzie załoga statku wraca z dwuletniej, badawczej misji na Jowiszu. Grupa astronautów jest zadowolona z postępu swojej pracy, można rzec, czują dumę z tego, co udało się im dowiedzieć i zbadać. I gdy znajdują się w miejscu, gdzie powinni otrzymać jakikolwiek sygnał z ziemi, nie słyszą nic. Zupełnie nic. Przez długi czas mają nadzieje, że wynikiem braku sygnału są zakłócenia, może opóźnienia. Jednak im bliżej celu, tym cisza wydaje się donośniejsza. Do świadomości każdego członka, wkrada się straszna myśl, że oto nie ma pewności, co wydarzyło się na ich planecie. Czy jeszcze mają dokąd wracać?
Sully i Augustine, tak daleko od siebie, a jednak coś ich łączy. Każde było świadome decyzji, jaką podjęli. Ona, gdy wyruszała w misję, On, gdy dobrowolnie zrezygnował z ewakuacji, ale to nie ta ostateczna decyzja wpłynęła na jego życie. Teraz po prostu znaleźli się na taki etapie, gdy poczuli się zagrożeni, niewiadoma tak dotkliwa i wdzierająca w każdy zakamarek duszy skłaniała do przemyśleń. Nad własnym postępowanie, czy byli egoistami? Czy wyrządzili komuś krzywdę? I najważniejsze, co przyniesie przyszłość, jest w ogóle jakaś przyszłość?
Samotny mężczyzna w opuszczonej stacji badawczej, osamotniona w kosmosie kobieta. Dwoje ludzi dzielących tak wiele, a jednak mających ze sobą więcej wspólnego, niż mogą wyobrazić.
Trudno jest mi pisać o tej książce. Lily Brooks-Dalton stworzyła historię, która z jednej strony może wydawać się mało interesująca, ale gdy już rozpocznie się przygodę z bohaterami, nagle zostajemy wciągnięci w ich życie. I oto, raz jesteśmy w fascynującym i zarazem przerażających kosmosie, by po chwili zmagać się z zimową aurą, gdzieś w odległym obserwatorium. Natomiast opisywane postaci, zaczynają stawać się nam bliskie.
Zastanawiamy się, czy Sully będzie miała jeszcze możliwość zobaczyć Ziemię? Czy misja, nad którą tyle lat się przygotowywali, miała jakikolwiek sens? Co zrobić przebywając tak daleko od własnej planety, gdy nagle okazuje się, że może nic na niej nie pozostało?
Jak poradzić ze świadomością ewentualnej zagłady, do kogo, czego wrócić? Czy zdołają poradzić sobie, bez pomocy z lądu?
Podobne myśli nachodzą, gdy przyglądamy się bezowocnym zmaganiom Augustine'a szukającego łączności. Gdy dochodzi do niego straszna myśl, że prawdopodobnie on jeden przeżył. Tylko On przetrwał cudem, na tej zamrożonej ziemi, gdzie przetrwać potrafią nieliczni. Co dzieje się dalej? Może nastała awaria sprzętu, może jest szansa na odbudowanie i w końcu, któregoś dnia otrzyma sygnał...
Czytając książkę, zastanawiałam się, czyje położenie bardziej mnie przerażało. Sully wprawdzie miała towarzystwo na statku, ale co z tego? Lecieli, mając nadzieje na podzielenie się swoimi odkryciami. I nagle, dociera do nich wieść, że na Ziemi wydarzyło się coś strasznego. Nie mają żadnej wiedzy, jaka tragedia spotkała mieszkańców, czy i na nich czeka zagrożenie?
Znowu samotny Auge też nie stanowił pocieszenia. Sam jeden, oczekujący jakiegokolwiek znaku, powoli tracący nadzieje. Tak, wybrał samotność, ale chyba nie o to mu chodziło. Świadomość, że nigdzie nie ma żadnego człowieka, dobijała.
Dzień dobry, północy, jest książką, która daje do myślenia, ja przeżywałam i to bardzo. Wczuwałam się w sytuacje w której znaleźli się bohaterowie. Co więcej, autorka daje nam wgląd na wydarzenia przed wylotem, czy misją na koło. Możemy dowiedzieć się jakie życie prowadzili Sally i Augustine. Dzięki temu intensywniej przeżywamy nadchodzące później zdarzenia, rozumiejąc, jaki miały na nich wpływ.
Nie jest to jednak lektura z wartką akcją, tutaj trzeba się przygotować na pewne analizy, przemyślenia i przechodzenia przez etapy emocjonalne. I nie, nie są one męczące, autorka nie przynudza. Czyta się lekko, ale też odpowiednio pobudza. Uważam tę lekturę za udaną, chociaż troszkę ubolewam nad formą zakończenia... No cóż, widać Brooks-Dalton miała taką wizję. Trzeba się z nią pogodzić, chociaż niekoniecznie zgodzić. Niemniej jednak książkę szczerze polecam.
Poznajemy dwoje przewodnich postaci. Augustine'a oraz Sully. Oboje dzieli przerażająca odległość. Ona gdzieś daleko w przestrzeni kosmicznej. On natomiast na kole podbiegunowym. Oddający się swoje pracy, robiący to, o czym całe życie marzyli i dążyli do tego, by teraz znaleźć się w tym właśnie miejscu.
Jesteśmy świadkami, zmagania się starszego już badacza z zimą, surowością natury, która nie ma litości. I chociaż Augustine radził sobie doskonale w podobnych warunkach, teraz odczuwa, czym jest nieprzenikniona natura. Całe życie patrzył w gwiazdy, na to, co ukrywają, co można z nich wyczytać. I nagle po latach spędzonych z oczami w niebie, zauważa otaczającą go ziemię, naturę oraz jej siłę, z którą często trudno sobie poradzić. Zwłaszcza gdy, dociera do mężczyzny postęp upływających lat, jego ziemska podróż dobiega końca. Nie ma pewności czy i jak przetrwa kolejną zimę. Dodatkową niepewnością napawa cisza, cisza świadcząca o czymś złym. Czy na całej planecie pozostał on jeden? Ten, który odmówił ewakuacji?
Między czasie przenosimy się w kosmos, gdzie załoga statku wraca z dwuletniej, badawczej misji na Jowiszu. Grupa astronautów jest zadowolona z postępu swojej pracy, można rzec, czują dumę z tego, co udało się im dowiedzieć i zbadać. I gdy znajdują się w miejscu, gdzie powinni otrzymać jakikolwiek sygnał z ziemi, nie słyszą nic. Zupełnie nic. Przez długi czas mają nadzieje, że wynikiem braku sygnału są zakłócenia, może opóźnienia. Jednak im bliżej celu, tym cisza wydaje się donośniejsza. Do świadomości każdego członka, wkrada się straszna myśl, że oto nie ma pewności, co wydarzyło się na ich planecie. Czy jeszcze mają dokąd wracać?
Sully i Augustine, tak daleko od siebie, a jednak coś ich łączy. Każde było świadome decyzji, jaką podjęli. Ona, gdy wyruszała w misję, On, gdy dobrowolnie zrezygnował z ewakuacji, ale to nie ta ostateczna decyzja wpłynęła na jego życie. Teraz po prostu znaleźli się na taki etapie, gdy poczuli się zagrożeni, niewiadoma tak dotkliwa i wdzierająca w każdy zakamarek duszy skłaniała do przemyśleń. Nad własnym postępowanie, czy byli egoistami? Czy wyrządzili komuś krzywdę? I najważniejsze, co przyniesie przyszłość, jest w ogóle jakaś przyszłość?
Samotny mężczyzna w opuszczonej stacji badawczej, osamotniona w kosmosie kobieta. Dwoje ludzi dzielących tak wiele, a jednak mających ze sobą więcej wspólnego, niż mogą wyobrazić.
Trudno jest mi pisać o tej książce. Lily Brooks-Dalton stworzyła historię, która z jednej strony może wydawać się mało interesująca, ale gdy już rozpocznie się przygodę z bohaterami, nagle zostajemy wciągnięci w ich życie. I oto, raz jesteśmy w fascynującym i zarazem przerażających kosmosie, by po chwili zmagać się z zimową aurą, gdzieś w odległym obserwatorium. Natomiast opisywane postaci, zaczynają stawać się nam bliskie.
Zastanawiamy się, czy Sully będzie miała jeszcze możliwość zobaczyć Ziemię? Czy misja, nad którą tyle lat się przygotowywali, miała jakikolwiek sens? Co zrobić przebywając tak daleko od własnej planety, gdy nagle okazuje się, że może nic na niej nie pozostało?
Jak poradzić ze świadomością ewentualnej zagłady, do kogo, czego wrócić? Czy zdołają poradzić sobie, bez pomocy z lądu?
Podobne myśli nachodzą, gdy przyglądamy się bezowocnym zmaganiom Augustine'a szukającego łączności. Gdy dochodzi do niego straszna myśl, że prawdopodobnie on jeden przeżył. Tylko On przetrwał cudem, na tej zamrożonej ziemi, gdzie przetrwać potrafią nieliczni. Co dzieje się dalej? Może nastała awaria sprzętu, może jest szansa na odbudowanie i w końcu, któregoś dnia otrzyma sygnał...
Czytając książkę, zastanawiałam się, czyje położenie bardziej mnie przerażało. Sully wprawdzie miała towarzystwo na statku, ale co z tego? Lecieli, mając nadzieje na podzielenie się swoimi odkryciami. I nagle, dociera do nich wieść, że na Ziemi wydarzyło się coś strasznego. Nie mają żadnej wiedzy, jaka tragedia spotkała mieszkańców, czy i na nich czeka zagrożenie?
Znowu samotny Auge też nie stanowił pocieszenia. Sam jeden, oczekujący jakiegokolwiek znaku, powoli tracący nadzieje. Tak, wybrał samotność, ale chyba nie o to mu chodziło. Świadomość, że nigdzie nie ma żadnego człowieka, dobijała.
Dzień dobry, północy, jest książką, która daje do myślenia, ja przeżywałam i to bardzo. Wczuwałam się w sytuacje w której znaleźli się bohaterowie. Co więcej, autorka daje nam wgląd na wydarzenia przed wylotem, czy misją na koło. Możemy dowiedzieć się jakie życie prowadzili Sally i Augustine. Dzięki temu intensywniej przeżywamy nadchodzące później zdarzenia, rozumiejąc, jaki miały na nich wpływ.
Nie jest to jednak lektura z wartką akcją, tutaj trzeba się przygotować na pewne analizy, przemyślenia i przechodzenia przez etapy emocjonalne. I nie, nie są one męczące, autorka nie przynudza. Czyta się lekko, ale też odpowiednio pobudza. Uważam tę lekturę za udaną, chociaż troszkę ubolewam nad formą zakończenia... No cóż, widać Brooks-Dalton miała taką wizję. Trzeba się z nią pogodzić, chociaż niekoniecznie zgodzić. Niemniej jednak książkę szczerze polecam.
Tekst stanowi oficjalną recenzje dla portalu DużeKa
Okładka jednocześnie zachęca i odrzuca. Jest klimatyczna i zapowiada ciekawa historie a z drugiej strony spodziewamy sie ze nie dostaniemy zbyt dużo akcji. Twoja recenzja poniekąd mnie zachęciła, mam ochotę na książkę nad które będę mogła w spokoju pomyśleć. Fajnie piszesz. Będę obserwować i jeśli masz ochotę to zapraszam do mnie
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Czytankanadobranoc.blogspot.ie
Mówisz, że tak dobra? To może się skuszę:)
OdpowiedzUsuńNa mnie zrobiła niesamowite wrażenie:) Przepiękna powieść! Jestem ciekawa co jeszcze zaserwuje nam autorka:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam!
Ej, gdzie mój komentarz? Przecież pisałam go tu, pamiętam... W każdym razie to moja kolejna pozycja do kupienia na targach, obie z Ireną mnie wykończycie. Miałam nic nie kupować :)
OdpowiedzUsuńOkładka piękna, to fakt! Ale czy ze względu na nią sięgnę po tą książkę? Sama nie wiem. Będę jednak o niej pamiętać, na przyszłość! :)
OdpowiedzUsuńPS. dołączyłam do grona obserwatorów! :)
PS2. zapraszam również do mnie: aga-zaczytana.blogspot.com
Książka wywołuje cały wachlarz emocji i jest tak samo wzruszająca, jak przerażająca. Doskonała lektura, którą Lily Brooks-Dalton udowodniła, że posiada ogromny talent do pisania. :) Świetna recenzja!
OdpowiedzUsuńIntryguje mnie niesamowicie, ale boję się, że to analizowanie będzie mnie zbytnio nużyć. :(
OdpowiedzUsuńSuper wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń